Klej czy dynamit – część 2

Wspomniałem w pierwszej części o diametralnie różnym podejściu Niemiec oraz pozostałych krajów strefy Euro do sprawy gospodarki. Niemcy postawili na zrównoważony budżet i na oszczędności. Pozostałe kraje na rozwój gospodarczy i zwalczanie bezrobocia (jedno i drugie z sukcesem). Przez pierwsze lata po wprowadzeniu Euro wszystko funkcjonowało bez większych zakłóceń. Jedynie w Niemczech społeczeństwo ubożało i rosło bezrobocie. Niemcy nazywane były powszechnie chorym człowiekiem Europy. W celu uzdrowienia chorego, zarówno niemieccy politycy, ekonomiści, a co najdziwniejsze, także związki zawodowe(!), stosowali z uporem metodę znaną ze średniowiecza – upuszczanie krwi. Jeśli po jej upuszczeniu nie następowała poprawa, oznaczało to według nich, że upuszczono za mało krwi – czyli oszczędności są zbyt małe. Równocześnie krzyczeli w niebogłosy, że postępowanie pozostałych krajów prowadzi prostą drogą do katastrofy. Jak widzimy, ich kasandryczne przepowiednie sprawdziły się – mamy kryzys Euro! Czy jednak Niemcy mają rację, mówiąc, że właśnie to postępowanie doprowadziło do kryzysu Euro? Sprawa nie jest taka prosta. Przede wszystkim nie jest łatwo wyjaśnić przyczyny tego kryzysu. Jest ich wiele. Co gorsza nie ma powszechnej jedności w tej sprawie. Nie ma też jedności w odpowiedzi na pytanie – co trzeba zrobić aby wyjść z tego kryzysu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kompletne niezrozumienie tego, jak funkcjonuje unia walutowa. Ta sama waluta w wielu państwach, to nie to samo, co waluta w jednym państwie! Że nie rozumieją tego zwykli obywatele, dziennikarze i politycy – to można jeszcze zrozumieć. Ale że nie rozumieją tego (albo może nie chcą zrozumieć) ekonomiści – to zakrawa już na skandal i jest jeszcze jednym potwierdzeniem (nie tylko mojego) przekonania, że ekonomia to nie nauka, ale forma intelektualnej prostytucji! Jeszcze bardziej można się utwierdzić w tym przekonaniu, gdy prześledzi się samotną walkę, jaką od lat toczy niemiecki ekonomista Heiner Flassbeck. Były szef UNCTAD przedstawia najbardziej spójną intelektualnie, opartą na faktach i oficjalnych danych, analizę przyczyn kryzysu Euro. Po kolei rozprawia się też z innymi poglądami i próbami wyjaśnień. Wspomniałem już o nim w jednym z moich wcześniejszych wpisów. Gdy prześledzi się jego stronę internetową, można jedynie ze smutkiem powiedzieć, że jest to głos wołającego na puszczy. Od lat śledzę jego artykuły i jak do tej pory wszystkie jego przepowiednie sprawdziły się – co najlepiej świadczy o ich trafności.
Nie wiem, czy uda mi się w przystępny sposób przedstawić jego poglądy, ale spróbuję.

Mówiąc w największym skrócie, obecnemu kryzysowi Euro winni są Niemcy, którzy poprzez swoją wspomnianą już wyżej politykę oszczędności, połączoną z dumpingiem płacowym, doprowadzili do nadmiernej konkurencyjności (cenowej!) swojej gospodarki. W efekcie ich towary stały się tańsze od takich samych towarów w pozostałych krajach strefy Euro. Doprowadziło to do zachwiania równowagi w handlu międzynarodowym i do nadmiernego zadłużenia tych krajów wobec Niemiec. W normalnych warunkach – gdy każdy kraj ma swoją walutę – taka nierównowaga jest niwelowana przez pozostałe kraje, poprzez dewaluację (obniżkę kursu, czyli potanienie) ich walut. Inną możliwością jest rewaluacja (podwyżka kursu, czyli podrożenie) waluty kraju-eksportera przez „rynek”. W jednym i drugim przypadku dochodzi do wyrównania cenowej konkurencyjności towarów. W unii walutowej kraje pozbawione są takiej możliwości – w końcu wszyscy mają tę samą walutę. Aby zobaczyć skalę tego zjawiska, konieczne jest porównanie realnych kursów wymiany. Wyjaśnijmy sobie najpierw co to takiego. W odróżnieniu od nominalnych kursów wymiany, czyli kursów pomiędzy dwiema różnymi walutami, jest to stosunek w jakim może być wymieniony umowny koszyk towarów i usług w jednym kraju na taki sam koszyk w innym kraju. Skalę tego zjawiska w strefie Euro widać w unijnym raporcie. Wykres jest mało czytelny, ale od razu rzuca się w oczy najniższa krzywa, należąca do Niemiec.

Inną, może nawet lepszą, metodą jest porównanie jednostkowych kosztów pracy. Jest to po prostu stosunek kosztów pracy do produktu krajowego. Ten wskaźnik daje nam równocześnie lepszy obraz inflacji panującej w danym kraju. Porównanie głównych krajów strefy Euro, daje nam ten sam obraz, co w wypadku realnych kursów wymiany. Niemcy znowu wyraźnie odróżniają się od pozostałych krajów.

Jeśli pominie się ewentualność wystąpienia ze strefy Euro, istnieją praktycznie tylko dwie metody powrotu do stanu równowagi: albo Niemcy przez wiele lat z rzędu będą podwyższać płace, albo pozostałe kraje zaczną wzorem Niemiec także obniżać płace i wydatki budżetowe. Nie trzeba być geniuszem, aby przewidzieć, która ewentualność zostanie wybrana. Na pewno nie pierwsza!

O ile nie bardzo można negować fakty, to można je różnie interpretować. Tak samo jest z oceną tego zjawiska. W Niemczech, oraz w dużej mierze także w Europejskim Banku Centralnym, dominuje przekonanie, że Niemcy robią wszystko prawidłowo, dbając o konkurencyjność swojej gospodarki. Nic dziwnego, takie postępowanie jest całkowicie zgodne z miłościwie nam panującą neoliberalną doktryną, mówiącą, że każde działanie prowadzące do obniżek płac, jest prawidłowe.

Danymi można także manipulować. Jeśli trzeba, można je także fałszować. Przed taką metodą nie cofnął się nawet szef Europejskiego Banku Centralnego – Mario Draghi. 14 marca 2013 zaprezentował on szefom państw grupy Euro dane, które miały obrazować skalę utraty konkurencyjności przez państwa nieidące „niemiecką drogą”. Szkopuł w tym, że dane te były fałszywe! Wykresy na stronie 10. mają pokazywać stosunek wzrostu płac (Compensation per Employee) do wzrostu wydajności pracy (GDP per Employee). O ile wzrost wydajności został przedstawiony jako wzrost realny – czyli z uwzględnieniem inflacji, o tyle wzrost płac – jako nominalny, czyli bez uwzględnienia inflacji! Na szefach państw wykresy te zrobiły oczywiście piorunujące wrażenie. Nie wiedzieli oni jednak, że były to dane fałszywe. Niech mi nikt nie opowiada bajek, że szef EBC i jego współpracownicy robią takie szkolne błędy! Chodziło niedwuznacznie o wywarcie presji, na podjęcia przez te kraje działań identycznych jak w Niemczech! Churchill powiedział kiedyś, że polityk to ktoś, kto dwa razy pomyśli, zanim nic nie powie. O szefach banków centralnych można powiedzieć to samo. Tylko, że wcześniej co najmniej cztery razy pomyślą.

Skalę nacisku na poszczególne kraje najlepiej pokazuje to, co stało się po ostatnich wyborach w Portugalii. Prawicowy rząd, który wprowadził drastyczne oszczędności i cięcia socjalne, stracił większość parlamentarną na rzecz lewicy. Prezydent Portugalii, zamiast powierzyć misję tworzenia nowego rządu zwycięzcom, złamał konstytucję i zlecił prawicy utworzenie mniejszościowego rządu, który nie ma szans na rządzenie krajem. Paradoksalnie to amerykańskie media nazwały rzecz całą po imieniu: „Portugal’s Democracy Cracks Under Weight Of Austerity” – portugalska demokracja załamała się pod ciężarem programu oszczędnościowego! O Grecji nie ma nawet co mówić. Były grecki minister finansów i uczestnik rokowań określił warunki umowy jako „fiskalny waterboarding”!

Nie trzeba także wysokiego ilorazu inteligencji, aby wyobrazić sobie co się stanie, gdy wszystkie państwa pójdą „niemiecką drogą” – zaczną oszczędzać i obniżać płace. W tej chwili Niemcy są „mistrzami świata” w eksporcie. Także w naszych mediach stawiani są z tego powodu za wzór do naśladowanie. Czy słusznie? Media stwarzają oszukańczy obraz kraju, którego gospodarka funkcjonuje rzekomo na zasadzie: jesteśmy syci, więc sprzedajemy to, czego nie jesteśmy w stanie sami skonsumować. Gdy patrzymy jednak na powyższe dane, widzimy jednak zupełnie inny obraz, który opisać można słowami: konsumujemy coraz mniej, aby coraz więcej sprzedać. Jednostkowe koszty pracy mówią nam także jednoznacznie, że niemieckie społeczeństwo, poza wątpliwą satysfakcją bycia „mistrzem świata”, nic z tego nie ma!

Zastanówmy się w tej chwili, co się stanie, jeśli wszyscy, naśladując Niemców, zaczną oszczędzać. Kto wtedy będzie kupował wszystkie te wyprodukowane towary? Chyba Marsjanie. Będziemy mieli recesję i deflację niewyobrażalnych rozmiarów!

Czy zatem wszyscy ci profesorowie, eksperci i szefowie banków są takimi idiotami, że nie są w stanie tego zrozumieć? Na pewno nie! Są luksusowymi, dobrze opłacanymi prostytutkami i nie chcą skończyć, jak były szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego – Dominique Strauss-Kahn. Zaledwie kilka dni po swoim wystąpienia, w którym krytykował politykę MFW i przedstawiał zmiany, które chce wprowadzić, został na podstawie sfingowanych oskarżeń oskarżony o gwałt. Po medialnym linczu został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska. W podobny sposób został parę lat wcześniej „załatwiony”, niewygodny dla Wall Street, Eliot Spitzer.

Należy jednak zadać sobie także pytanie: jak mogło dojść do takiej nierównowagi? Po prostu, wspomniane w poprzednim odcinku kryteria z Maastricht, mówią wyłącznie o inflacji. Nie ma w nich ani słowa o deflacji! Nie da się teraz powiedzieć, czy nikt o tym nie pomyślał, czy też zrobiono to umyślnie. Możemy to sobie różnie interpretować, faktem jest jednak, że Niemcy (świadomie lub nie) od momentu prac przygotowawczych do unii walutowej, do chwili obecnej, robią wszystko, aby tę unię rozsadzić. Początkowo robił to niemiecki bank centralny – Bundesbank, potem pałeczkę od razu przejęły kolejne rządy, które wykorzystały wspomnianą wyżej lukę w kryteriach stabilizacyjnych. Paradoksalnie Niemcy są krajem, który najbardziej na tej unii skorzystał. Drugi raz w powojennej historii przychodzi im z pomocą międzynarodowy system walutowy. Pierwszy raz był to system z Bretton Woods i stały kurs wobec dolara, który, mimo szybkiego rozwoju gospodarczego Niemiec, utrzymywał kurs marki na zaniżonym poziomie. Ułatwiło to w dużej mierze powojenny niemiecki cud gospodarczy, stwarzając warunki do sprzedaży niemieckich towarów po zaniżonych cenach. Gdyby niemiecka marka istniała do dziś, jej obecny niebotyczny kurs uniemożliwiłby Niemcom jakikolwiek eksport. Oni najwięcej korzystają też na wojnie walutowej, jaką prowadzi obecnie EBC i stałym dążeniu do zaniżenia wartości Euro. Podcinają więc gałąź, na której siedzą! Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: czemu tak robią? Spotkałem się już z wieloma teoriami na ten temat. Także z teoriami spiskowymi, mówiącymi, że jest to spisek Bundesbanku, dążącego do ponownego wprowadzenia marki i uczynienia z niej waluty światowej i następcy dolara. Nie bardzo w to wierzę i nie sądzę, że byliby aż tak naiwni aby wierzyć, że USA na coś takiego pozwolą! Prędzej skłonny jestem użyć słów Chrystusa na krzyżu i powiedzieć: wybaczcie im, albowiem nie wiedzą co czynią!

Co zatem należy w obecnej sytuacji zrobić? Co do tego także nie ma zgody. Jest parę propozycji europejskich polityków. Wspomnę o nich w następnym odcinku. Spróbuję wtedy także wyjaśnić, czemu nie będą one funkcjonować. Jak już wspomniałem, zarówno Niemcy, jak i EBC są zdania, że wszyscy, wzorem Niemiec, powinni oszczędzać. Wyjątkiem jest tu znowu Heiner Flassbeck, który mówi, że w najbliższych latach konieczne są w Niemczech solidne podwyżki płac i umiarkowane oszczędności w pozostałych krajach. Wyjaśniłem już wcześniej, czemu nikt go nie posłucha, chociaż jest to najbardziej sensowna propozycja!

Co się jednak stanie, gdy żaden z krajów nie będzie chciał ustąpić? Ani Niemcy nie będą chcieli zrezygnować ze swoich nadwyżek w handlu zagranicznym, ani pozostałe kraje obniżać poziom życia swoich obywateli? Tak na prawdę nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Możliwe są różne scenariusze. Poza jedynym realnie możliwym scenariuszem – rozpadem unii walutowej, nie są one jednak zbyt realne. Jednym z nich są na przykład cła na produkty niemieckie. Byłoby to jednak praktycznie końcem wolnego handlu w Unii i początkiem jej rozpadu. Innym wariantem jest unia transferowa. Mówiąc w uproszczeniu, kraje z nadwyżką w handlu, transferowałyby swoje zyski do krajów z deficytem. Jest to całkowicie nierealne. Oznaczałoby to w praktyce, że Niemcy musieliby pracować na „leniwych” przedstawicieli pozostałych krajów Europy. Jeszcze inną możliwością jest rozwiązanie, które funkcjonuje w każdym państwie na świecie, posiadającym swoją walutę: wszystko trafia do wspólnego kotła – budżetu i z niego rozdzielane jest między wszystkie państwa. To jednak oznaczałoby jednak konieczność powstania rządu europejskiego i praktycznie likwidację poszczególnych państw. W chwili obecnej jest to także całkowicie nierealne.
Można podawać jeszcze wiele scenariuszy, ale wszystkie można od razu między bajki włożyć.

Możemy sobie zatem już odpowiedzieć na postawione w tytule pytanie: czy Euro to klej, który spaja Unię Europejską, czy też dynamit, który ją rozsadza. Widać jednoznacznie, że w obecnej postaci jest to dynamit! Czy się to zmieni – trudno dziś powiedzieć, zwłaszcza, że jest jeszcze sporo innych „lasek dynamitu” mogących Unię rozsadzić. Ale to jest już inny temat.

Spotkałem się gdzieś z określeniem, że polityka polskiego rządu w kwestii wejścia do strefy Euro przypomina pijanego w drzwiach. W tamtej wypowiedzi miał to być zarzut, ale ja sądzę, że jest to polityka godna pochwały! Niech nasze rządy stoją w tych drzwiach nie dając ich zamknąć, wodząc błędnym wzrokiem i coś tam bełkocząc bez ładu i składu. Tak naprawdę i tak nie potrafią nic innego robić, więc nawet nie muszą udawać – świetnie im to wychodzi! Nie muszą nic więcej robić. W zależności od sytuacji albo zostaniemy wepchnięci do środka przez chcących wejść, albo wypchnięci na zewnątrz przez wychodzących.

Klej czy dynamit – część 1

Co jakiś czas ożywa u nas dyskusja na temat tego, czy Polska powinna przystąpić do strefy Euro. Jak do tej pory nie spotkałem się jednak z całościową analizą tego problemu, która rozważałaby wszystkie za i przeciw. O ile argumenty „za” są zwykle rzeczowe i konkretne (co nie zawsze oznacza prawdziwe!), to argumenty na „nie”, są zwykle natury bardziej emocjonalnej i dotyczą głównie podwyżek cen, jakich doświadczyli konsumenci w krajach, które Euro wprowadziły.

Spróbujmy zatem zastanowić się spokojnie nad tym tak ważnym dla kraju problemem. Nie da się tego zrobić, jeśli na początku nie przyjrzymy się bliżej instytucji, jaką jest sama Unia Europejska i jej wspólna waluta – Euro. Nasz stosunek do Unii Europejskiej jest ambiwalentny, a nawet trochę schizofreniczny. Z jednej strony postrzegamy ją jako dobrodziejstwo. Przede wszystkim ze względów finansowych. Co roku wpływają do kraju spore pieniądze, dzięki którym – co tu ukrywać – wszystkim żyje się lepiej. Trzeba sobie jasno i uczciwie powiedzieć, że z samych tylko pieniędzy polskich podatników, nie dałoby się sfinansować wszystkiego tego, co zbudowano w naszym kraju od momentu wstąpienia do Unii. Na pewno mniej pieniędzy wpadłoby także do kieszeni skorumpowanych polityków i urzędników oraz wszelakiej maści kombinatorów, cwaniaczków i oszustów. Tematem na osobną dyskusję jest pytanie, czy większość tych pieniędzy wydano rozsądnie i czy przyczyniły się one do takiego rozwoju kraju, że po wygaśnięciu okresu wsparcia finansowego będzie możliwe utrzymanie obecnego poziomu życia. Częściowo odpowiemy sobie później na to pytanie.
Z drugiej jednak strony zdajemy sobie sprawę z tego, że tych pieniędzy nie otrzymujemy za darmo. Wprawdzie nie są to kredyty, które musielibyśmy kiedyś spłacać, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że nikt nie daje pieniędzy za darmo. W jakiś sposób musi się to dającym opłacać.
Z jednej strony dumni jesteśmy z tego, że oficjalnie jesteśmy Europejczykami, z drugiej czujemy się Europejczykami drugiej kategorii.
Z jednej strony zdajemy sobie sprawę z naszych opóźnień, na przykład w systemach prawnych. Wiemy, że dzięki Unii nasz system prawny zmienił się trochę na lepsze. Z drugiej strony boimy się, że Unia może wymusić na nas przyjęcie przepisów, którym jesteśmy przeciwni – na przykład o małżeństwach tej samej płci.
Przykłady można mnożyć. Nie lepiej jest jednak w innych krajach Unii. Wszyscy jej obywatele nie mają o tej organizacji jednego zdania. Z jednej strony są zadowoleni, z innej nie. Na pewno wszyscy są zadowoleni, bo to głównie dzięki Unii, Europa (a przynajmniej jej duża część) żyje od wielu lat w pokoju i, jak na razie, względnym (ale nie powszechnym) dobrobycie. Z drugiej strony Unia postrzegana jest jako całkowicie nieprzejrzysty, biurokratyczny moloch, rządzący się swoimi prawami i coraz bezwzględniej mieszający się do polityki poszczególnych państw członkowskich.

Aby lepiej zrozumieć istotę tych sprzeczności musimy poznać genezę powstania Unii Europejskiej i historię jej rozwoju. Większość z nas uważa, że Unia jest wspólnotą państw, a co za tym idzie narodów europejskich. Tak zresztą próbują nam ją przedstawić politycy, dziennikarze oraz unijni urzędnicy. Tak zresztą może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Ale jest to wierutne kłamstwo! To nie wola narodów i społeczeństw Europy była przyczyną powstania tego tworu. Unia powstała jako wspólnota gospodarek państw założycielskich – Belgii, Francji, Holandii, Luksemburga, Niemiec i Włoch. Początkowo obejmowała wyłącznie przemysł ciężki tych krajów. Chodziło bowiem o to, aby żaden z tych krajów nie mógł zbroić się na własną rękę i stać się zagrożeniem dla swoich sąsiadów. Później unię tę rozszerzono na całe gospodarki. Motorem napędowym powstawania Unii nie była zatem wola społeczeństw, ale wola polityków, a przede wszystkim wola kapitału europejskiego i międzynarodowego. Dlatego struktura i forma zarządzania Unią od samego początku nie miała nic wspólnego z regułami demokracji. I tak jest do dziś! Społeczeństwo, lub społeczeństwa Europy nie są suwerenem Unii Europejskiej! Na ile są one suwerenami we własnych krajach, to już osobny temat. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny – Bundesverfassungsgericht wyraźnie dawał temu wyraz w wielu swoich wyrokach. Unia powstała nie z woli i dla dobra narodów Europy, ale z woli i dla dobra kapitału i gospodarki europejskiej. Dokładnie widać to w wydanym niedawno „Raporcie pięciu prezydentów”. Poniższy jego fragment mówi to wyraźnie:
In the end, a competitive economy is one in which institutions and policies allow productive firms to thrive. In turn, the development of these firms supports the expansion of employment, investment and trade.” – w końcu, konkurencyjna gospodarka to taka, której instytucje i zasady działania umożliwiają wzrost firm. W rezultacie rozwój tych firm wspiera wzrost zatrudnienia, inwestycji i handlu (tłumaczenie moje).
Milcząco zakłada się więc, że dobro kapitału jest tożsame z dobrem wszystkich mieszkańców Europy. Że wcale nie musi tak być, wskazuje właśnie wspomniany powyżej raport. Przewiduje on właściwie nic innego, jak dalsze ograniczenie roli Parlamentu Europejskiego (jedynej, mniej lub bardziej demokratycznie, wybieranej instytucji w Unii!) i sprowadzenie go do roli instytucji doradczej bez wyraźnie określonych kompetencji. Przewiduje się także stworzenie w każdym kraju tzw. Competitiveness Authorities – komisji konkurencyjności. Zadaniem ich ma być głównie kontrola nad płacami. Komisje te także nie będą wybierane demokratycznie i od razu można powiedzieć, że dążyć one będą nie do wzrostu, ale do spadku płac. Tak właśnie jest pojmowane dobro społeczeństw Europy!

W momencie powstawania Unii, Europa była także „na garnuszku” USA, które wspomagały ją gospodarczo (plan Marshalla) i militarnie. Miały więc one także coś do powiedzenia. Jedno z państw-założycieli – Niemcy, nie tylko nie było państwem suwerennym, ale także podzielonym. To wszystko także miało swoje znaczenie.
Świat był podzielony na dwa wrogie sobie obozy. ZSRR trzymało w garści gospodarki podległych sobie krajów. Należało więc zjednoczyć się i w ten sposób stworzyć przeciwwagę. Było więc faktycznie wiele powodów do jednoczenia się Europy.
W miarę upływu czasu, uległa także zmianom struktura oraz sposoby działania Unii. Zadbano o stworzenie przynajmniej pewnych pozorów demokracji. Najbardziej widocznym przykładem jest tu Parlament Europejski. Chociaż istnieje on od początku Unii, jednak bezpośrednie wybory do niego wprowadzono dopiero w roku 1979. Jego rola nie jest jednak porównywalna do roli każdego parlamentu w mniej lub bardziej demokratycznym kraju. Nie jest instytucją nadrzędną wobec wszystkich innych instytucji! Utworzono go jedynie dla stworzenia pozorów demokracji.

Proces podejmowania decyzji w Unii także nie jest jednoznacznie określony i jest wynikiem długotrwałych i niejasnych przepychanek wielorakiej natury.
Kompletnie niejasne i niemające nic wspólnego z demokracją, są także mechanizmy powoływania na kluczowe stanowiska w Unii. Osobom nieco starszym, pamiętającym okres komunizmu, przypominać to będzie na pewno kierownicze struktury w partiach komunistycznych. Tam także nikt naprawdę nie wiedział według jakich kryteriów je wybierano. Może dlatego i tu i tam istnieje stanowisko komisarza, wprawdzie nie ludowego – jak w komunizmie, ale unijnego!

Wszystkie te czynniki nie były więc optymalne dla powstania wspólnej waluty europejskiej. Proces jej powstawania obfituje także w całą masę niejasności i zagadek, które są źródłem dla całej masy teorii, w tym oczywiście także teorii spiskowych!

Podstawowa przyczyna powstania wspólnej europejskiej waluty była właściwie identyczna z przyczyną powstania samej Unii – uniknięcie wojny w Europie. Wojny walutowej. Po załamaniu się systemu z Bretton Woods i odejściu od systemu stałych kursów walutowych nastąpił okres wzmożonej konkurencji między walutami. Ich kursy ustalane były teraz przez „rynek”, więc poszczególne waluty musiały dostosować się do jego kryteriów atrakcyjności. Głównym kryterium jest niska inflacja. To kryterium kłóci się jednak z proponowaną przez Keynesa aktywną rolą państwa, która przewiduje stymulowanie wewnętrznej koniunktury poprzez inwestycje państwowe. Celem tych inwestycji ma być nakłonienie obywateli do zwiększonej konsumpcji, poprzez zwiększenie ilości pieniędzy w ich kieszeniach. Pieniędzy zarobionych na przykład przy budowie lub modernizacji infrastruktury kraju. Takie działanie prowadzi jednak w prostej linii do wzrostu inflacji, czyli obniżenia atrakcyjności waluty. Rynki nagradzały więc państwa, które podwyższały stopy procentowe aby spowodować podrożenie kredytów, a przez to zmniejszyć ilość pieniędzy w obiegu. Bardzo mile były widziane także działania natury fiskalnej – podwyżki podatków dla mniej zarabiających oraz wszelakiego rodzaju cięcia socjalne. Inwestorzy omijali szerokim łukiem państwa niestosujące się do tych kryteriów.
Przywódcy krajów europejskich postanowili złagodzić konkurencję między walutami swoich państw i w 1979 roku została wprowadzona europejska jednostka rozliczeniowa – ECU (European Currency Unit). Pełniła ona podobną rolę, jaką w systemie z Bretton Woods pełnił dolar – waluty, wobec której ustalano kursy innych walut. W przeciwieństwie do dolara, nie była ona jednak realnie istniejącą walutą. Nie uzyskała ona także pełnej akceptacji i nie miała większego znaczenia. Wojna walutowa trwała więc nadal. Z tej zawieruchy wojennej wyłoniła się jednak waluta, która stała się swego rodzaju wzorcem dla innych walut – niemiecka marka. Przyczyn tego faktu było kilka. Niebagatelną rolę odgrywała tu siła niemieckiej gospodarki. Przy spekulacjach finansowych nie jest to jednak czynnik decydujący. Jak już wspomniałem, jest nim poziom inflacji. Tutaj musimy sobie trochę wyjaśnić specyfikę Niemiec. Przede wszystkim ich chorobliwy lęk przed inflacją. Jest to już właściwie nie tyle przypadek dla ekonomistów, ale dla psychiatrów! Lęk ten jest po części zrozumiały. W latach 1914 – 1923 szalała w Niemczech inflacja, która w końcowym swym okresie przerosła wszystko, co świat do tej pory widział. Aby nie dopuścić do powtórki z rozrywki, niemiecki bank centralny – Bundesbank, otrzymał w momencie swego założenia po drugiej wojnie światowej, jako główne zadanie, dbałość o stabilność waluty. Aby mu to zadanie ułatwić, jako jedyny bank centralny w ówczesnej Europie, był całkowicie niezależny od rządu. Był swoistym państwem w państwie. Ta kombinacja czynników spowodowała dużą popularność marki wśród spekulantów walutowych. Chcąc, czy nie chcąc, inne państwa i ich waluty, musiały się więc dostosować do warunków dyktowanych nie tyle przez Niemcy, ile przez ich Bundesbank. Miało to bardzo niemiłe konsekwencje dla obywateli. Gdy spojrzymy na wielkość bezrobocia w tym okresie, zobaczymy, że od początku lat 80. zaczęło ono gwałtownie wzrastać.
Sytuacja, gdy waluta jednego kraju zaczyna dominować i narzucać pozostałym krajom nie tylko politykę walutową, ale także gospodarczą i socjalną, stała się solą w oku pozostałych krajów Unii. Dodatkowym czynnikiem, który uruchomił proces tworzenia wspólnej waluty europejskiej, było zaplanowane na rok 1993 wprowadzenia tak zwanego „wspólnego rynku” – zniesienie wszystkich barier celnych i swobodny przepływ kapitału. Wielu ekonomistów zaczęło wskazywać na trudności, jakie mogą powstać, gdy zachowana zostanie dotychczasowa wielość walut i płynność ich kursów.

Za ojca wspólnej waluty europejskiej uważany jest powszechnie ówczesny prezydent Komisji Europejskiej – Jacques Delors. Był on motorem napędowym, powstałego w 1989 roku, raportu, który powszechnie nazywany jest jego imieniem. Raport ten, opracowany pod jego kierownictwem i przy współudziale wszystkich szefów europejskich banków centralnych, przewidywał trzystopniowy plan wprowadzenia wspólnej waluty, która byłaby jednym z elementów Unii Gospodarczej i Walutowej.
Historia sprawiła jednak figla i postawiła wszystkie plany na głowie. W ZSRR doszedł do władzy Gorbaczow, który zdawał sobie sprawę z kosztów, jakie powoduje wyścig zbrojeń. Nie miał złudzeń, że ZSRR nie jest w stanie tego wyścigu wygrać. Poza tym, był też świadom faktu, że świat uległ zmianie; utrzymanie zbudowanego przez Stalina imperium, przestało mieć sens i dalsza, de facto okupacja krajów Europy wschodniej, powoduje jedynie ogromne koszty. Ku powszechnemu zaskoczeniu wysunął propozycję zjednoczenia Niemiec. Praktycznie nikt nie był na coś takiego przygotowany. Rząd Niemiec, bojąc się, że „twardogłowym” na Kremlu przestanie się podobać polityka Gorbaczowa i odsuną go od władzy, naciskał na pośpiech. Z drugiej jednak strony, Niemcy nie były krajem w pełni suwerennym. Nadal były pod „nadzorem” aliantów i nie mogły same decydować o swoim zjednoczeniu – wymagało ono ich zgody. Gotowe więc były do daleko idących ustępstw. Jednym z nich było poświęcenie niemieckiej marki, która zdążyła już urosnąć do rangi narodowej świętości, na ołtarzu zjednoczenia Niemiec. Miało to złagodzić strach sąsiadów przed gwałtownie rosnącą potęgą Niemiec i być dowodem na to, że Niemcom przyświeca idea europejskich Niemiec, a nie niemieckiej Europy. Między innymi za tę właśnie cenę, po spotkaniu przywódców Francji i Niemiec w kwietniu 1990 roku, Francja wyraziła zgodę na zjednoczenie Niemiec.

Wszystko to rozegrało się bez udziału jednego gracza: Bundesbanku. Jego kierownictwo zdawało sobie cały czas sprawę z tego, że wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty, razem z nowym, europejskim bankiem centralnym, oznacza dla nich praktycznie pozbawienie władzy. Bundesbank byłby głównym przegranym tego procesu. W momencie podpisywania Raportu Delorsa nie wnosili żadnych zastrzeżeń, gdyż sądzili, że proces ten potrwa jeszcze wiele lat i wiele jeszcze może się zmienić. Nagle wszystko uległo przyspieszeniu i sytuacja zaczynała wymykać się z pod kontroli. Wszystkie ostrzeżenia Bundesbanku politycy puszczali mimo uszu. W tej sytuacji kierownictwo Bundesbanku zdecydowało się zmienić strategię. Zorientowali się, że nie są już w stanie zatrzymać tego rozpędzonego pojazdu, więc zamiast za hamulec, zdecydowali się chwycić wraz z innymi za kierownicę. Dawało to dwie korzyści: możliwość pokierowania w najbardziej korzystnym dla siebie kierunku, poza tym, co tu dużo mówić, rola kierowniczego ma dużo większy prestiż niż rola hamulcowego.
Równocześnie ciągle jeszcze próbowali w miarę możliwości spowolnić ten proces. Jednym ze sposobów było wysunięcie żądań, które w opinii Bundesbanku, byłyby nie do przyjęcia dla pozostałych państw:

– nowy Europejski Bank Centralny musiałby być instytucją niezależną od rządów. To samo dotyczyło banków poszczególnych krajów.

– zarówno Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw nie miałyby prawa bezpośredniego udzielania kredytów rządom.

Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw, byłyby zatem kopią Bundesbanku.
Inną kłodą, rzucona pod nogi procesu powstawania nowej waluty były kryteria, jakie musiałyby wypełnić państwa, pragnące ją wprowadzić.

– 1,5 pkt. procentowego inflacji w porównaniu do trzech państw Unii Europejskiej o najbardziej stabilnym poziomie cen

– 3-procentowy roczny deficyt budżetowy

– maksymalnie 60-procentowe zadłużenie

– stabilny kurs walutowy

– stopa procentowa nie wyższa niż 2 pkt. procentowe w stosunku do trzech państw członkowskich o najbardziej stabilnym poziomie cen

I tu Bundesbank przelicytował się! Wszystkie te kryteria zostały przyjęte i stały się sławetnymi Kryteriami konwergencji, będącymi częścią Traktatu z Maastricht.

Oczywiście kryteria te, gwałtownie uszczupliły budżetowe pole manewru rządów europejskich. Należy zatem zadać sobie pytanie, czemu przełknęły one tę żabę? Nigdzie nie znalazłem wyjaśnienia tej zagadki. Można było spokojnie zignorować głos Bundesbanku. Rząd niemiecki na pewno szybko zrezygnowałby z popierania propozycji swoich bankierów. Zjednoczenie państwa miało dużo większą wartość! Przypuszczać można, że żadna cena za skończenie dominacji niemieckiej marki nie była zbyt wysoka. A może sądzono, że przejmując struktury Bundesbanku pobije się Niemców ich własną bronią? Jest to w każdym razie jeszcze jeden dowód na to, jak nieprzejrzyście podejmowane są wszelkie decyzje w Unii!
Można wyobrazić sobie wściekłość kierownictwa Bundesbanku, gdy dotarła do nich ta wiadomość! Nie wiem czy walili głowami o ściany, czy wbijali zęby w blaty biurek. Na pewno, jak wszyscy przełożeni, wyżyli się na podwładnych.
A potem wyładowali swoją złość na walutach Europy! 20 grudnia 1991, w „prezencie gwiazdkowym”, rozpoczęli nową wojnę walutową! Jeszcze dobrze nie wysechł atrament na umowie z Maastricht, gdy Bundesbank podwyższył stopę procentową do 8% (źródło1, źródło2, źródło3)
Nie było żadnych podstaw natury ekonomicznej dla tej decyzji. Wręcz przeciwnie! Dla gospodarki byłej NRD była praktycznie gwoździem do trumny! Tak na marginesie, wyrokiem śmierci dla niej była wymiana marki wschodniej na zachodnią w stosunku 1:1. Niemcy stały się magnesem dla kapitału spekulacyjnego. Aby chociaż trochę powstrzymać ten trend, wszystkie banki centralne Europy także podniosły swoje oprocentowanie. Było jednak wiadome, że ich gospodarki nie są w stanie na dłuższą metę wytrzymać tego obciążenia. Gwałtownie narastało bezrobocie i zadłużenie państw. Ich gospodarki, jedna po drugiej, wpadały w recesję. Niemcy stały się obiektem nienawiści całej Europy (źródło1, źródło2).
Pierwszym krajem, który miał dość tej zabawy, była Dania. 2 czerwca 1982 roku powiedziała „nie” dla unii walutowej. Wiadomo było, że inne kraje także nie wytrzymają długo nacisku niemieckiej marki. Chcąc to przyspieszyć, 17 lipca Bundesbank postanowił „dokręcić śrubę” i podwyższył oprocentowanie do 8,75%! Mechanizm Kursów Walutowych stał się prawdziwym eldorado dla spekulantów. Pierwszym krajem, który nie wytrzymał ich ataku była Finlandia, drugim Włochy.

Inną metodą Bundesbanku były „celowe niedyskrecje”. Najbardziej znaną jest wywiad ówczesnego prezesa Bundesbanku – Helmuta Schlesingera dla Wall Street Journal. Dał w nim wyraźny sygnał dla spekulantów do ataku na brytyjskiego funta. George Soros wziął kredyt na 10 miliardów funtów i wymienił je na marki. Taka masa funtów rzucona nagle na rynek, dała sygnał do ataku na niego. Na nic nie zdały się interwencje Bank of England. 16 września Anglia dała za wygraną, zdewaluowała funta i opuściła Mechanizm Kursów Walutowych. Soros wymienił marki z powrotem na funty, spłacił kredyt i zarobił miliard funtów na różnicy kursów. Już nic nie mogło zatrzymać lawiny. MKW opuściły po kolei Włochy, Hiszpania, Portugalia, Norwegia i Irlandia.
W lipcu 1993 rozgorzała „bitwa” o francuskiego franka. Pod koniec tego miesiąca Francja zmuszona była rzucić na rynek prawie całe swoje rezerwy dewizowe dla utrzymania kursu swojej waluty.

Europejski Mechanizm Kursów Walutowych praktycznie przestał istnieć 2 sierpnia 1993. Dopuszczalne wahania kursów rozszerzono z 2,25% do 15%. Jedynie Niemcy i Holandia utrzymały dawny poziom wahań – w oparciu o bilateralne umowy.
Pod wpływem zmasowanych nacisków, Bundesbank zmuszony został wreszcie do obniżki oprocentowania i wzięcia udziału w rokowaniach do wprowadzenia unii walutowej.

Ale gospodarki europejskie leżały w gruzach. Politykę Bundesbanku najboleśniej odczuli mieszkańcy byłej NRD. Bezrobocie wynosiło tam oficjalnie 25%. Faktycznie było ono dużo wyższe. Wielu bezrobotnych „ukryto” na masowo organizowanych szkoleniach i kursach zawodowych. Stworzono także wiele fikcyjnych, przejściowych miejsc pracy. Niewiele lepiej było w innych krajach.
Państwa Europy rozpoczęły teraz proces rozkręcania koniunktury i odbudowy zrujnowanych gospodarek. Kryteria z Maastricht są kryteriami natury monetarnej. Posunięcia fiskalne ich nie dotyczą. Aby uzyskać środki na wydatki mające nakręcić koniunkturę i równocześnie zachować 3,5-procentowy deficyt budżetowy, w 1999 roku wiele krajów europejskich podniosło podatki dla najlepiej zarabiających. Dylemat: inflacja albo bezrobocie zdecydowano się więc rozstrzygnąć na korzyść bezrobocia. Z sukcesem! Okres od roku 1999 do 2007 był okresem stałego wzrostu gospodarczego i niskiego bezrobocia. Wbrew obawom nie było także wysokiej inflacji.

Inaczej było w Niemczech! Za cel postawiono tam nie wzrost, ale redukcję wydatków budżetowych. Drastycznie ograniczono świadczenia socjalne. Równocześnie jednak praktycznie zlikwidowano podatki od dużych majątków i od działalności gospodarczej. Ograniczono rolę związków zawodowych i zmieniono prawo pracy, umożliwiając pracodawcom łatwiejsze zwalnianie pracowników. Równocześnie stworzono nowe możliwości zatrudnienia – oczywiście z niższymi płacami oraz bez, lub z ograniczonymi świadczeniami socjalnymi i emerytalnymi. Efektem było gwałtowne zubożenie społeczeństwa i spadek jego siły nabywczej. Pociągnęło to za sobą katastrofę w handlu, spadek dochodów państwa z podatku obrotowego, coraz większe bezrobocie i oczywiście coraz większy deficyt budżetowy. Aby temu zaradzić, podniesiono więc podatek obrotowy i rozpoczęto wyprzedaż wszystkiego, co jeszcze było własnością państwa. Nie zaniedbano także (w końcu to ojczyzna Goebbelsa!) zmasowanej akcji ogłupiania społeczeństwa. Politykę pozostałych państw europejskich przedstawiano w niej jako prostą drogę do katastrofy.

I ta katastrofa faktycznie nadeszła.

Ale to jest już temat na następny odcinek.

Drukowanie Euro

9 marca 2015 roku Europejski Bank Centralny (EBC) rozpoczął operację, o której słyszeliśmy do tej pory jedynie słuchając wiadomości z USA, a przede wszystkim z Japonii. Chodzi tu o tzw. Quantitative Easing, czyli Poluzowanie polityki pieniężnej. Tutaj znów polecam wyjaśnienia w innych językach! EBC planuje co miesiąc skupić papiery wartościowe (głównie obligacje państwowe krajów strefy Euro, za wyjątkiem Grecji) na sumę 60 miliardów Euro. Całość ma trwać do września 2016 roku, lub do momentu znaczącego wzrostu inflacji, czyli w sumie skupione mają być obligacje za ponad bilion(!) Euro. Nasze media kompletnie pominęły tę informację. Tymczasem jest ona szalenie ważna! Jest to praktycznie akt rozpaczy EBC, który próbuje w ten sposób nie dopuścić do dalszego pogłębiania się tendencji deflacyjnych w Europie. Wyjaśniłem już nieco tę procedurę we wprowadzeniu do mojego blogu. Ogłoszeniu decyzji o tej operacji towarzyszył iście histeryczny jazgot ze strony niemieckiego Bundesbanku i związanych z nim ekonomistów. Straszyli oni głównie nadciągającą hiperinflacją (jest to swoista fobia niemieckich ekonomistów i polityków). Reszta Europy przyjęła decyzję EBC ze spokojem i zrozumieniem.

Co EBC chce przez tę operację osiągnąć. Jak już wspomniałem: nie dopuścić do deflacji w strefie Euro. Jak ma to funkcjonować? Obligacje leżące „bezczynnie” w bankach, mają być zamienione na pieniądze, które banki pożyczą i w ten sposób wprowadzą je do obiegu, nakręcając koniunkturę. Brzmi to rozsądnie, ale są to tylko pobożne życzenia. Większość komentarzy w (zachodnich) mediach pozbawiona jest euforii i brzmi neutralnie. Prawie jednogłośnie mówią one: może tak będzie, a może nie. Jestem gotów się założyć, że operacja ta wywoła skutek wręcz odwrotny do zamierzonego! Postaram się pokrótce wyjaśnić dlaczego.

Po pierwsze: banki i tak traktują posiadane obligacje jak pieniądze. W każdej chwili mogą je w banku centralnym na nie wymienić. Gdyby więc chciały, lub musiały, dawno już by to zrobiły. Jeśli tego nie zrobiły, świadczy to tylko o braku popytu na kredyty. Kredytów konsumpcyjnych nie biorą coraz to bardziej ubożejące społeczeństwa Europy. Przedsiębiorcy, w obliczu pełnych magazynów niesprzedanych towarów, także nie są skłonni do inwestycji.

Po drugie: wyjaśnijmy sobie do kogo te pieniądze trafią. Oprócz banków i innych instytucji finansowych, obligacje są także w rękach prywatnych. Czy są w posiadaniu osób, które po ich sprzedaży natychmiast ruszą na sklepy, aby kupować i nakręcać koniunkturę? Oczywiście nie! Ich posiadaczami nie są ani bezrobotni, ani głodowo opłacani pracownicy! Ich posiadacze i tak nie bardzo już wiedzą co z pieniędzmi robić!

Po trzecie: co zatem się z tymi pieniędzmi stanie? Wylądują głównie w kasynie, czyli na giełdzie, gdzie wywoływać będą kolejne bańki spekulacyjne.

Co zatem będzie miało z tego społeczeństwo? Wbrew temu, co wmawiają nam ekonomiści i politycy – jeszcze większe bezrobocie i jeszcze niższe zarobki! Dlaczego? Bardzo proste. Wpływ na obniżenie oprocentowania kredytów ma tylko w niewielkim stopniu stopa procentowa banku centralnego. Na pewno jej podwyższenie spowoduje także podrożenie kredytu, ale jej obniżka niekoniecznie go potani! Kredyt stoi w bezpośredniej konkurencji ze spekulacjami na giełdzie. Jeśli tam można łatwo osiągnąć duże zyski, bank ma wybór: albo spekulacja, albo kredyt na wyższy procent, równoważny z zyskami na owej spekulacji. Dla gospodarki utrudni to zatem dostęp do pieniędzy i spowoduje kolejne plajty, zwolnienia i obniżki zarobków!

Do ekonomii dochodzą tu także decyzje polityczne. Głównym czynnikiem napędzającym deflację – nie tylko w strefie Euro, ale i w całej Europie – jest dumping płacowy wymuszany przez Niemcy. Tamtejsi ekonomiści, a za nimi także politycy, ubzdurali sobie, że należy poprzez obniżkę płac, zwiększyć konkurencyjność gospodarki europejskiej. W stosunku do kogo? Do Chin, do Bangladeszu?? Jak wyjaśnia Heiner Flassbeck, polityka taka jest bezpośrednią przyczyną kryzysu Euro i może wkrótce doprowadzić do jego upadku, a proces ten może także na dłuższą metę doprowadzić do rozpadu całej Unii. Niemcy wymuszają także bezwarunkowe posłuszeństwo innych krajów wobec takiej polityki. Najlepszym przykładem jest to, co dzieje się wokół – już nie kryzysu – ale tragedii greckiej. Wszystkie propozycje lewicowego rządu greckiego, a przede wszystkim te najbardziej sensowne, zostały odrzucone. „Dogadanie się” z wierzycielami w celu zatrzymania ruiny gospodarczej kraju i prawdziwej katastrofy humanitarnej – odrzucone. Wspólna polityka wierzycieli wobec wszystkich europejskich dłużników – odrzucone. Połączenie spłaty długu ze wzrostem gospodarczym Grecji – odrzucone. Czteromiesięczny kredyt umożliwiający zyskanie oddechu i przygotowanie przepisów umożliwiających większe obciążenie bogatych i odciążenie biednych – odrzucone. Zatrzymanie rabunkowej prywatyzacji, często po cenach niższych niż roczne dochody prywatyzowanych firm – odrzucone. Itd., itp… Wszystko tylko po to, aby przypadkiem polityka lewicowego greckiego rządu nie zakończyła się sukcesem i nie stała się przykładem dla innych krajów! Jak już w poprzednim wpisie wyjaśniłem, długi Grecji nie są już problemem banków, ale europejskich podatników, więc można spokojnie pozwolić sobie na ich przepadnięcie.

Pogłębianie dna

Wspomniałem w poprzednim odcinku, że w wypadku Grecji zastosowano ciekawą metodę „ratunku”. Na dnie, zamiast odskoczni, postawiono koparkę, która to dno jeszcze bardziej pogłębiła. Każdy, z wyjątkiem tonącego, uśmiałby się z takiej metody! Ale, aby zrozumieć, że w tym szaleństwie jest metoda, musimy odpowiedzieć na pytania: kto tu właściwie jest tym tonącym, kogo on za sobą może w otchłań pociągnąć i przede wszystkim – kogo chcemy ratować.

Odpowiedź na pierwsze pytanie jest jasna – tonącym jest Grecja. Odpowiedź na drugie pytanie także nie jest trudna – pociągnąć może za sobą wierzycieli. Aby odpowiedzieć sobie na trzecie pytanie i przystąpić do akcji ratunkowej, musimy najpierw wyjaśnić sobie kim są ci wierzyciele.

Załóżmy, że byliśmy uważnymi obserwatorami. Widzieliśmy jak Grecja stała na krawędzi zatłoczonego pomostu, ledwo utrzymując równowagę. Tłum na pomoście napierał na Grecję, a nowi przybysze chcieli jeszcze na ten pomost wejść. Grecja wołała: wchodźcie! Wszystko skończyło się tak, jak się skończyć musiało. Grecja wpadła do wody, pociągając za sobą swoich wierzycieli i wszyscy zaczęli się w wodzie kotłować wołając o pomoc. Na ratunek ruszyły trzy motorówki. Widzimy rzucane koła ratunkowe i słyszymy okrzyki „ratujmy Grecję”! Akcja się kończy. Motorówki odpływają. Podpływamy do miejsca wypadku i co widzimy? Grecja jest w wodzie i dalej tonie. Żadnego koła ratunkowego w pobliżu, a na szyi Grecji dodatkowo wisi wielki kamień! Rozglądamy się dookoła i na brzegu widzimy uratowanych właśnie wierzycieli. I to nie w mokrych łachach! Elegancko ubrani popijają drogiego szampana i podjadają kanapeczki z kawiorem! Tak obrazowo można by opisać „akcję ratunkową” przeprowadzoną przez trzy „motorówki”: Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Europejski Bank Centralny i Komisję Europejską!

Popatrzmy zatem na owych wierzycieli. Cała ta „tragedia grecka” rozpoczęła się na początku 2010 roku, więc minęło już trochę czasu i mało kto pamięta szczegóły. W Polsce i tak nikt się tym nie interesował – co nas obchodzą jacyś Grecy! Zachodnie media były wtedy pełne wiadomości na ten temat. Jednak wszędzie pisano enigmatycznie o „wierzycielach”. Nigdzie nie można było znaleźć szczegółów na ich temat. Jednym z wyjątków był brytyjski „The Guardian”. Tymi tajemniczymi wierzycielami były więc głównie banki! Czyli były to owe efektywne, prywatne instytucje, działające według nieomylnych praw rynku, które lekką rączką udzielały faktycznie już bankrutującemu krajowi dalszych kredytów! Popatrzmy teraz na szczegóły owej sławetnej „akcji ratunkowej”. Nawet w polskich mediach informowano wtedy o nocnych posiedzeniach szefów rządów i wyciąganych w ostatniej chwili kolejnych miliardach Euro. Wyciąganych jak królik z cylindra. W magiczny sposób! A sumy te przyprawiały o zawrót głowy! Dość powiedzieć, że do 2013 roku „wpompowano” w Grecję 207 miliardów Euro! W niezbyt wielki kraj z niecałymi 11 milionami mieszkańców. Media informowały wtedy o lekkomyślności i lenistwie Greków. Każdy obywatel innych krajów strefy Euro wściekał się więc, myśląc, że te pieniądze idą na to, aby przeciętny Grek, zamiast pracować, mógł siedzieć w tawernie i popijać Ouzo. Bo tak miej więcej przedstawiano wtedy życie Greków. Równocześnie informowano o masowych zwolnieniach w Grecji, obniżkach płac, rent i emerytur, drastycznych cięciach w wydatkach na oświatę i służbę zdrowia, praktycznej likwidacji opieki socjalnej… U każdego myślącego człowieka wzbudziłoby to wątpliwości – „coś tu k… nie gra”! Na co właściwie idą te pieniądze! Tak było też u przedstawicieli austriackiego ATTAC-u. W iście mrówczej pracy wykazali oni, że prawie 77 procent tych pieniędzy trafiło do wierzycieli! W dodatku Grecja nie dostała tych pieniędzy w podarunku, lecz na kredyt! Czyli, jak w mojej opowieści o tonących, zostawiono ją w wodzie, doczepiając jeszcze dodatkowy kamień w formie owych kredytów! Z wody wyciągnięto więc tylko wierzycieli, a na dodatek jeszcze solidnie wynagrodzono im ową kąpiel, której w dużej mierze sami byli winni! Celem całej tej akcji nie było więc uratowanie Grecji, ale banków!

Wyjaśnijmy sobie także, skąd wzięły się owe miliardy. W wypadku Międzynarodowego Funduszu Walutowego jest to jasne – ze składek członkowskich wszystkich 188 krajów. Wypłacane są w formie sztucznej „waluty” – specjalnych praw ciągnienia (swoją drogą, kto tu ma prawo kogo i za co ciągnąć?). W wypadku EFSF i ESM wygląda to trochę inaczej. Tylko niewielka część pieniędzy pochodzi od krajów członkowskich. Reszta pochodzi z obligacji emitowanych przez te instytucje. Obligacje te wykupywane są przez instytucje finansowe (głównie właśnie banki), a spłacane są przez kraje, którym udzielono pożyczek. Jeśli taki kraj ich nie spłaca, gwarantem są pozostałe kraje strefy Euro, i to one je spłacają.

Na początku 2010 roku długi Grecji (293 miliardy Euro) znajdowały się praktycznie w 100 procentach w rękach prywatnych instytucji finansowych. Nie znalazłem nigdzie nowszych danych, ale na początku roku 2013 długi Grecji (273 miliardy Euro) były już tylko w 25 procentach w rękach prywatnych. W chwili obecnej jest to na pewno jeszcze mniej. Za resztę odpowiadają europejscy podatnicy. W pośredni sposób my także!

A co się dzieje za zachodnią granicą?

Trudno w tej chwili przewidzieć, co wydarzy się w najbliższym czasie, ale do wyprawy na Moskwę raczej nie dojdzie, więc zajmijmy się problemem europejskiej waluty, który to problem media nazywają kryzysem europejskim.

Niestety nie obejdzie się znów bez wyjaśnienia sobie, co się właściwie dzieje, gdyż także i tym razem nie dowiemy się tego z mediów.

Sprawa dotyczy w głównej mierze naszego sąsiada zza zachodniej granicy, czyli Niemiec, które (świadomie lub nieświadomie) doprowadzają właśnie do upadku wspólną europejską walutę – Euro. W dłuższej perspektywie czasowej może to doprowadzić nawet do rozpadu całej Unii Europejskiej.

Paradoksalnie, to właśnie w Niemczech działa najbardziej konstruktywna grupa krytyków obecnej polityki. Jej najbardziej aktywnym członkiem jest były szef UNCTAD – Heiner Flassbeck. Swoje poglądy na obecną sytuację miał on okazję przedstawić także w Polsce. Niestety, poza niektórymi środowiskami lewicowymi, przeszły one bez większego echa. Całkiem niezły artykuł, wyjaśniający problemy związane z obecnym kryzysem europejskiej waluty, ukazał się parę lat temu w Krytyce Politycznej, która to także zaprosiła Flassbecka do Polski. Tak, tak, wiem – lewica, ale naprawdę proszę przełamać wewnętrzny opór i uprzedzenia. W artykule wyjaśniono właściwie wszystko, więc nie będę tu powtarzał jego treści. Kto nie zna niemieckiego: też całkiem niezłe wyjaśnienie po angielsku.

Patrząc na to, co się obecnie wokół kryzysu Euro dzieje, można postawić dwa zasadnicze pytania:

Czy Niemcy wiedzą co robią? Oraz jaki jest tego cel?

Na pierwsze pytanie można odpowiedzieć twierdząco. Jest to jak najbardziej świadoma polityka. Trudno jest natomiast powiedzieć coś o jej źródłach. Na pewno jednym z nich jest głęboko zakorzenione w Niemczech dążenie do konkurencyjności własnej gospodarki. Oczywiście jednym z elementów tej konkurencyjności są płace. Tu należy wyjaśnić sobie, dlaczego możliwe były w Niemczech tak ogromne cięcia płacowe. Po pierwsze, do końca 2014 roku nie istniało w Niemczech, poza kilkoma branżami, pojęcie płacy minimalnej. W połączeniu ze zmasowanymi cięciami w polityce socjalnej państwa, powstał przymus przyjęcia przez bezrobotnych pracy za każdą praktycznie stawkę. Doszło do tego, że praca za 1,30 (to nie pomyłka, jeden przecinek trzydzieści) Euro za godzinę nie jest rzadkością! Wprowadzenie pod koniec 2014 roku ustawy o płacy minimalnej, niewiele tu zmieni, gdyż jest ona bardzo „rozwodniona” i zawiera wiele wyjątków. Dodatkowo, w porównaniu z innymi krajami, jest ona niska: 8,50 Euro w porównaniu do 11,12 w Luxemburgu, 9,61 we Francji lub 9,21 w Holandii. Innym źródłem może być hołdowanie fałszywym teoriom gospodarczym i praktycznie maniakalny w Niemczech strach przed inflacją.

Jaki jest zatem cel takiej polityki? Oficjalnie mówi się o konieczności podniesienia konkurencyjności gospodarek wszystkich krajów Unii, czyli o rozszerzeniu niemieckiej polityki płacowej na pozostałe kraje strefy Euro. Oczywiście nie może to funkcjonować w praktyce, gdyż ktoś musi te wyprodukowane towary kupić. Do tej pory, inne kraje Unii były odbiorcą niemieckich towarów, które były bardziej konkurencyjne niż ich własne. Jeśli cała Unia, a za nią inne kraje, pójdą drogą Niemiec, nikt nie będzie już kupować niemieckich towarów, bo własne będą konkurencyjne, a przede wszystkim w wyniku spadku płac, spadnie także popyt. Właściwie ma to już miejsce od paru lat. Mimo różnych manipulacji statystycznych, nie można już ukryć coraz silniejszych tendencji deflacyjnych w całej Unii. Jako, że w racjonalny sposób nie bardzo da się wytłumaczyć, jaki cel mogłaby mieć taka polityka, wielu komentatorów w Niemczech i poza nimi, coraz częściej zaczyna skłaniać się ku teoriom spiskowym. Niektórzy uważają, że Niemcy przy pomocy Euro próbują osiągnąć to, czego nie udało im się osiągnąć przy pomocy czołgów. Inni uważają, że to Bundesbank – od początku nieprzychylnie nastawiony do Euro – stara się doprowadzić je do upadku. Gdy przypomni się sobie całą historię powstawania Euro (może zrobię to kiedyś) i wszystkie kłody, jakie Bundesbank rzucał pod nogi jego twórcom, ta druga teoria ma nawet swoje podstawy. Osobiście nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, ale szczerze mówiąc nigdzie nie spotkałem się z racjonalnym wytłumaczeniem celu obecnej polityki Niemiec. Sam też nie potrafię wyjaśnić tej zagadki. A może po prostu, wzorem Chrystusa, należy powiedzieć o niemieckich ekonomistach i politykach: wybaczcie im, bo nie wiedzą co czynią!

Jako pierwsi musieliby to zrobić Grecy. Prawdziwa „tragedia grecka”, wywołana fatalną polityką tzw. „trojki” – Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Europejskiego Banku Centralnego i Komisji Europejskiej, zepchnęła egzystencję wielu Greków do poziomu krajów trzeciego świata. Oczywiście sami Grecy też nie są tu bez winy, ale zamiast pomóc im „odbić się od dna”, mówiąc obrazowo, zaczęto to dno jeszcze bardziej pogłębiać! Obecnie, wszelkimi sposobami, utrudnia się wprowadzanie reform przez nowy, lewicowy rząd grecki. Reform, których celem byłoby między innymi odciążenie zwykłych obywateli i przeniesienie ciężarów kryzysu na bogate warstwy społeczeństwa, które do tej pory były chronione przed jego skutkami. W obliczu rosnących w siłę podobnych ruchów w innych krajach – głównie w Hiszpanii – robi się wszystko, aby taka herezja się nie rozprzestrzeniła. Podejrzewam, że nawet za cenę wyjścia Grecji że strefy Euro. Wszystko to odbywa się pod akompaniament totalnej, prymitywnej i bazującej na najniższych instynktach nagonki na Grecję i Greków. Nagonki, której ma już dość nawet niemieckie stowarzyszenie dziennikarzy!