Rynek

Pośrednią rolę produkcji przy tworzeniu kapitału zrozumiemy, gdy zastanowimy się nad innym, powszechnie używanym pojęciem, jakim jest

rynek.

Oczami wyobrażni natychmiast widzimy plac, na którym handluje się różnymi towarami. Najpierw spotykali się na nim ci, którzy wymieniali między sobą wytwarzane przez siebie wyroby. Gdy nie znano jeszcze pieniędzy był to najpierw niepraktyczny handel wymienny (w fachowym języku: barter). Później głodny szewc nie musiał już szukać bosego piekarza, lecz każdy z nich zaczął używać elementu pośredniego, jakim jest pieniądz. Ten obraz przenosimy na reguły funkcjonowania całej gospodarki. Jako „niefachowcy” mamy prawo do takiego naiwnego myślenia. Prawdziwym nieszczęściem jest jednak to, że ten wyidealizowany model używany jest także w ekonomii!

Popatrzmy bowiem, jak funkcjonowałaby gospodarka oparta wyłącznie na handlu wymiennym. Jak długo szewc jest syty, a piekarz obuty nic się na rynku nie dzieje. Jeśli jednak szewc poczuje głód, musi szukać bosego piekarza, który akurat potrzebuje nowe buty. Jeśli go znajdzie, uszyje mu buty, a piekarz upiecze mu chleb. Do tego momentu żadnemu nie opłaca się ruszyć palcem, poza produkcją na własne potrzeby. Pomińmy w tym miejscu problem, że dużo częściej czujemy głód, niż potrzebujemy nowe buty, a który łączy się tu bezpośrednio z tak zwanym paradoksem wody i diamentu. Problem ten jest oczywiście bardzo ważny, gdyż możemy się obejść bez butów, ale nie bez jedzenia! Zajmijmy się tylko sprawą samej wymiany. Obie strony muszą ustalić jakieś reguły ilościowe tej wymiany. Raczej nie będzie to jedna bułka albo bochenek chleba za parę butów. Przyjmijmy, że obie strony uzgodniły, że para butów jest warta 10 bochenków chleba. Po wymianie towarów sytuacja wróciła do punktu wyjścia. Znów nic się nie dzieje.

Wyobraźmy teraz sobie, że ktoś wpadł na pomysł, aby zastąpić wszystkie towary jakimś ich ekwiwalentem. Nazwijmy go Uniwersalną Jednostką Wymiany (UJW). Czemu nie nazywam jej po prostu pieniądzem? Zaraz do tego dojdziemy. Ustalono też, że bochenek chleba będzie wart 10 takich jednostek. Więc co za tym idzie para butów będzie warta 100 UJW. Handel przypomina więc teraz znaną nam wszystkim sytuację – nie wymieniamy bezpośrednio towar za towar, ale za potrzebny nam towar lub usługę dajemy sprzedawcy ekwiwalent w postaci naszej Uniwersalnej Jednostki Wymiany.

Czy wszystko w naszym nowym modelu gospodarczym będzie wyglądało tak samo jak przy wymianie towar za towar? Absolutnie nie! Przede wszystkim sama wymiana towar na towar została przesunięta w czasie. Szewc dał piekarzowi 10 UJW za bochenek chleba, bo tylko tyle potrzebował, i na tym koniec. Dopiero po sprzedaniu dziesięciu bochenków chleba piekarza stać będzie na kupno nowych butów. Nastąpiło więc swoiste zastąpienie bezpośredniej wymiany towar za towar na wymianę towar za coś zupełnie abstrakcyjnego, co nie jest ani towarem, ani usługą (usługa jest równorzędna z towarem) i samo w sobie nia przedstawia dla nas żadnej wartości!

W piekarni jest ciepło, nie chodzi się zbyt wiele, więc nie potrzebuje się często nowych butów. Piekarz sprzedał w międzyczasie 10 bochenków chleba, ma więc 100 UJW na nowe buty, ale ich nie potrzebuje Zastanawia się więc co zrobić. Ktoś ze znajomych wspomniał mu, że rybak potrzebuje nową sieć, ale brakuje mu środków na jej zakup. Nasz piekarz proponuje więc rybakowi: dam ci 100 UJW, a ty po roku oddasz mi 110 UJW. Z nową siecią złowisz więcej ryb, więc opłaci ci się to. Popatrzmy na konsekwencje tej umowy. Przede wszystkim odpowiedzmy sobie na pytanie: czym stała się tutaj nasza Uniwersalna Jednostka Wymiany. Przestała być jednostką miary i wymiany, a stała się normalnym TOWAREM!!! Jej rola została kompletnie wypaczona! A tak przecież wygląda obecnie nasz pieniądz. Dlatego też nie nazwałem jej od początku pieniądzem. Ale co dzieje się dalej. Po roku piekarz otrzymał od rybaka 110… no właśnie, czego? Nazywajmy je nadal UJW. Znów usłyszał od kogoś, że stolarz potrzebuje nowe narzędzia. Idzie do niego i mówi: dam ci 110 UJW, a po roku oddasz mi 125 UJW. Z nowymi narzędziami więcej zarobisz, więc opłaci ci się to. Po roku zrobił tak samo z krawcem, od którego otrzymał 140 UJW, potem z budowniczym, od którego otrzymał 170 UJW, i tak dalej, i tak dalej…

Po jakimś czasie w jego ręku znajdowała się większość będących w obiegu UJW. Załóżmy teraz, że nasze Uniwersalne Jednostki Wymiany były ze złota. W naturze jest go ograniczona ilość, w obiegu musi być także ograniczona ilość naszych UJW, więc przy obecnych regułach gospodarczych po jakimś czasie nasze UJW skupiłyby się w rękach niewielkiej grupki ludzi, którzy tak naprawdę nawet by ich nie potrzebowali! Zabrakłoby ich natomiast dla naprawdę potrzebujących! Mam nadzieję, że rozumiemy teraz, czemu argumenty zwolenników wprowadzenia pieniądza w taki czy inny sposób opartego na złocie, w ogóle nia mają sensu.

Chyba wszyscy zrozumieli także, że wszystkie te transakcje miały sens jedynie wtedy, gdy w ich wyniku pożyczkobiorcy zwiększali swoją produkcję. Następował więc WZROST GOSPODARCZY. Bez niego dla obu partnerów taka transakcja byłaby nieopłacalna i nie doszłaby do skutku. Znów obaliliśmy kolejny mit, mówiący, że obecny system monetarny nie wymusza wzrostu gospodarczego i nie ma z nim nic wspólnego!

Wróćmy jednak do punktu wyjścia – do różnicy między rynkiem opartym na bezpośredniej wymianie towarów i wymianie za pośrednictwem pieniądza. Z pozoru wszystko uległo uproszczeniu, i tak jest nam to przedstawiane przez oficjalną naukę. W skali mikro – wymiany między dwoma partnerami – faktycznie jest to ułatwienie. Jak jednak widzimy, mechanizm ten uruchomił jednak całą lawinę dodatkowych procesów (opisane tutaj są tylko wierzchołkiem góry lodowej). Procesów i wynikających z nich problemów, którymi ta oficjalna nauka w ogóle się nie zajmuje. Co gorsza przemilcza je, a nawet – wbrew faktom – neguje!

Przyznaję, moja historyjka jest bardzo dziecinna, nawet prymitywna, pełna uproszczeń. Ale mechanizmy i problemy w niej opisane są jak najbardziej realne. Po chwili zastanowienia wszyscy to przyznają. Wszyscy za wyjątkiem ekonomistów!

Jak już wspominałem, zrozumienie wielu procesów będzie od nas wymagało przełamania utartych schematów myślowych i tradycji. Może jest to już nudne, ale jeszcze raz wrócę do naszego podstawowego problemu: oprocentowania kredytu. Na pewno postawa piekarza nie będzie jednoznacznie oceniona. Z jednej strony powiemy: ma, jak najbardziej, prawo zainwestować swoje pieniądze i żądać za nie oprocentowania jako „odszkodowania” za rezygnację z użycia swoich pieniędzy. Trudno się z tym argumentem nie zgodzić. Z drugiej strony podniosą się głosy, że jest to wątpliwe moralnie, bo otrzymuje pieniądze praktycznie za nic. Moim zdaniem oba te argumenty w ogóle nie mają sensu, gdyż ważny jest tu jedynie gospodarczy skutek, jaki wywołuje ten proces. A jak (mam nadzieję) wszyscy widzimy, proces ten prowadzi do bardzo negatywnych skutków natury zarówno moralnej, ale przede wszystkim gospodarczej i politycznej.

Wszystkie teorie ekonomiczne zakładają też istnienie idealnych uczestników operacji rynkowych – działających zawsze racjonalnie, niekierujących się emocjami i żadnymi preferencjami. Wszyscy oni posiadają identyczną wiedzę, identyczny dostęp do informacji. Żaden nie posiada przewagi konkurencyjnej nad innymi. Oczywiście, w każdej nauce istnieją uproszczenia, ale mają one swoje granice i nie są takimi idiotyzmami!

Wspomniałem już wcześniej, że oficjalna ekonomia kompletnie ignoruje fakt przewagi pieniądza nad towarem. Kompletnie ignoruje także problem wykładniczo rosnącej koncentracji kapitału, której przyczyną jest oprocentowanie kredytów. Pieniądz traktowany jest jako element całkowicie neutralny, który pośredniczy i ułatwia wymianę towarów i usług. Postrzegany jest zatem wyłącznie w roli służebnej dla (rzekomo) ważniejszych procesów, jakimi są produkcja i usługi. Jednak ta rola przestaje być taka oczywista, gdy uświadomimy sobie, że każdy producent i każdy rzemieślnik potrzebują najpierw (!!!) kapitału na budynki, zakup narzędzi, maszyn i surowców, aby móc żyć ze swojej pracy. Są zatem kompletnie zależni od posiadaczy tego kapitału. W odróżnieniu zatem od handlu wymiennego, którego motorem były faktyczne potrzeby obydwu stron, obecny system gospodarczy, a więc produkcja i usługi, służą tylko i wyłącznie nadrzędnemu celowi jakim jest pomnażanie kapitału! Zaspokojenie potrzeb konsumentów jest sprawą drugorzędną. Moja definicja kapitalizmu jest więc jak najbardziej prawidłowa! Nie jest też rzadkością, że i drobny rzemieślnik, i właściciel ogromnej fabryki nic nie zarabiają, lub zarabiają mniej niż ich pracownicy, bo muszą „obsłużyć” kredytodawców.

Następnym diametralnym błędem oficjalnej ekonomii jest założenie, że zadaniem rynku jest zaspokojenie potrzeb społecznych. Najważniejszą potrzebą społeczną jest żywność. Jednak niezależnie od tego jak bardzo potrzebny jest chleb, żaden piekarz nie dostanie złamanego grosza na otwarcie piekarni, jeśli nie będzie w stanie zwrócić kredytu, i do tego jeszcze z procentem.

Jeszcze innnym dogmatem wbijanym nam na codzień do głowy, jest pojęcie konkurencji na rynku, która to rzekomo eliminuje z niego kiepskie wyroby i usługi. Jakość niestety kosztuje, więc dobre jakościowo wyroby są najczęściej także drogie. Nie są to zatem wyroby masowe, najczęściej kupowane, na których najwięcej się zarabia. W konkurencji do kapitału przegrywają one zatem z tanimi, a co za tym idzie kiepskiej jakości konkurencyjnymi wyrobami, które zmuszeni są kupować coraz biedniejsi klienci. Poza tym musimy zrozumieć, że firmy konkurują ze sobą przede wszystkim cenami, więc zmuszone są stale obniżać koszty produkcji. Prowadzi to do całego łańcucha procesów, które są zabójcze dla jakości. Masowo zwalnia się starszych, doświadczonych pracowników, gdyż zarabiają zbyt dużo, i zastępuje się ich młodymi, niedoświadczonymi, gorzej wykształconymi, kiepsko opłacanymi. Zatrudnia się pracowników jedynie na umowy czasowe, więc nawet nie mają oni możliwości zdobycia koniecznego, specjalistycznego doświadczenia, gdyż ciągle robią coś innego w różnych firmach. Wszechobecna konkurencja o miejsca pracy i powszechny mobbing wpływają demotywująco na niepewnych dnia i godziny pracowników. A taki pracownik nigdy nie jest dobrym pracownikiem! Coraz powszechniejszy jest też trend do produkcji wyrobów, których żywotność jest niewiele dłuższa od okresu gwarancji i których konstrukcja sprawia, że ich naprawy są nieopłacalne.

Prawdziwym nieszczęściem jest jednak sytuacja, gdy owe mityczne „prawa rynku” zaczyna się stosować w takich dziedzinach jak służba zdrowia lub, co najgorsze, w edukacji. Na rynku, poza drobnym marginesem szkół dla bogatych, na pewno pozostaną wtedy tylko te szkoły i uczelnie, które będą praktycznie rozdawać dyplomy za odpowiednią opłatą (już sporo takich mamy). Podobnie będzie w służbie zdrowia. Lekarz najpierw będzie pytał o stan naszego konta, a dopiero potem o to, co nam dolega (może nie dosłownie, ale właściwie już tak jest). Zamiast leczenia dominować będzie jedynie uśmierzanie bólu – bo kosztuje najtaniej, od razu przynosi ulgę, zadowolenie pacjenta oraz iluzję, że został wyleczony.

Spróbujmy sobie pomarzyć i wyobraźmy sobie, jak wyglądałby ów mityczny rynek, gdyby w jego powyższym opisie wyeliminować tylko jeden, „drobny” element, jakim jest oprocentowanie kredytu.

Niech mi ktoś powie, jakie to nieprzezwyciężalne prawa natury stoją na przeszkodzie, aby to urzeczywistnić? Znam tylko jedno takie prawo natury. Jest nim powszechna głupota.

Ktoś może powiedzieć, że oprocentowanie, czyli dochody kapitałowe, to przecież także zysk! Czy aby na pewno? Ogromnym błędem jest stawianie znaku równości pomiędzy tymi pojęciami! Zysk osiągnięty w wyniku pracy rąk lub umysłu, przy którego wypracowaniu społeczeństwo także uzyskało wymierne korzyści w postaci konkretnych wyrobów lub usług, wrzuca się do jednego worka z pieniędzmi otrzymanymi tylko i wyłącznie za sam fakt ich posiadania! Których właściciel nawet nie kiwnął palcem! To nie jest zysk, ale wyzysk! Chęć zysku sama w sobie jest jak najbardziej zdrowym objawem! Ludzie mający pomysły na nowe wyroby lub usługi, którzy ryzykują zakładając własne firmy, tworzą w ten sposób nie tylko postęp, ale także dobrobyt całego społeczeństwa i zasługują (jeśli prowadzą interes uczciwie!) na pełny szacunek. Nie można ich jednak zmuszać do bycia altruistami i do pracy „za Bóg zapłać”! Ci ludzie mają jak najbardziej prawo do wynagrodzenia za swoją pracę. Tym wynagrodzeniem jest właśnie zysk. Oczywiście muszą się oni nim sprawiedliwie podzielić ze swoimi pracownikami, którzy także go wypracowali. Oczywistym jest też, że nie będzie to podział „po równo”! Proporcje tego podziału są jednak sprawą wtórną. Okres od końca wojny do początku lat 70. wykazał, że porozumienie w tej sprawie jest możliwe. Warunkiem trwałego funkcjonowania takiego mechanizmu jest jednak wyeliminowanie prawdziwych wyzyskiwaczy, lub przynajmniej znaczne ograniczenie ich roli. Nie zrobi się tego jednak drogą jakichkolwiek zakazów! To nigdy nie będzie funkcjonować. Powie ktoś, że sprawiedliwie skonstruowane prawo podatkowe może sytuację uzdrowić. Owszem, metoda ta mogła przez jakiś czas funkcjonować w czasach Roosevelta. Jednak dzisiaj, przy braku granic dla kapitału, gdy paroma kliknięciami myszy przenosi się w ciągu minut miliardy na drugi koniec świata, gdzie podatki są niższe, jest to całkowicie nierealne! Jedyną skuteczną metodą jest skonstruowanie innego systemu monetarnego!

Tę konieczność zrozumieli już nawet niektórzy eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Jednakże nie proponują oni niczego odkrywczego. Wyciągnęli z naftaliny pochodzący jeszcze z lat 30. tak zwany „Chicago Plan” – plan chicagowski. Proponowane przez nich zmiany mają na celu głównie uchronienie banków przed bankructwem. W tym celu należałoby według nich podnieść rezerwę obowiązkową do 100% (Full‐reserve banking). Miałoby to tę dobrą stronę, że bardzo utrudniłoby bankom tworzenie „nowych pieniędzy” w formie agregatu M3. Jednakże nie likwidowałoby podstawowego problemu obecnego sytemu monetarnego, a mianowicie wykładniczego wzrostu dochodów kapitałowych, którego źródłem są oprocentowane kredyty.

Dalej ->