Intelektualny zastój

Skąd jednak bierze się ów intelektualny zastój?

Jak to możliwe, że mimo tak ogromnego postępu w wielu dziedzinach nauki i techniki, postęp ten tak skutecznie omija ekonomię oraz niektóre inne dziedziny nauk społecznych? Nieporównanie więcej osób zna teorię względności Einsteina (do niczego im niepotrzebną) niż zasady funkcjonowania systemu monetarnego (z którego korzystają codziennie)! Chyba najpełniejszą odpowiedź na to pytanie daje w swoich pismach i wystąpieniach Noam Chomsky – prawdopodobnie najbardziej znienawidzony przez rządzące kasty i ich służalców człowiek na świecie. Uważa on, że główną winę ponoszą tu elity intelektualne. Ich rolą, według niego, powinno być mówienie prawdy i wskazywanie kłamstw. Te zadania wynikają z dostępu tej warstwy do koniecznych informacji, umięjętności ich interpretacji, wolności głoszenia poglądów i wolności politycznej. Jednak według Chomskiego, ten uprzywilejowany status intelektualiści wykorzystują nie dla dobra społeczeństwa, ale głównie w służbie elit władzy. Tworzą oni dla nich teorie, idee i doktryny, które podparte autorytetem „naukowości” dają konieczne uzasadnienie dla istniejącego porządku gospodarczego i społecznego. Intelektualiści nie sprzedają zatem ani swojej wiedzy, ani swoich rzekomych zdolności intelektualnych. Są opłacani jedynie za swoją służalczą rolę wobec elit finansowych. Te elity władzy tworzą praktycznie ogólnoświatową sieć złożoną z banków, superbogaczy, ponadnarodowych firm i koncernów, koncernów medialnych i prasowych, oraz polityków i urzędników państwowych na kluczowych pozycjach. Elity te dysponują nie tylko środkami nacisku przy pomocy wojska i policji, ale mają też możliwość kontroli zasobów gospodarczych. Poprzez kontrolę nad mediami są one w stanie w dużej mierze sterować także poglądami i nastrojami społeczeństw oraz odpowiednio manipulować i sterować dostępem do informacji poprzez ich selekcję, przemilczanie, a jeśli trzeba, także fałszowanie.

Wspomniany powyżej uprzywilejowany status elit intelektualnych, nie wynika bynajmniej z ich szczególnych cech umysłów, ale z faktu, że posiadają dostatecznie dużą ilość czasu. Czasu, którego nie ma reszta społeczeństwa zajęta „zarabianiem na życie”, a który potrzebny jest na obserwację i analizę zjawisk społecznych czy gospodarczych, zbieranie koniecznych danych, informacji i opinii oraz szukanie współzależności pomiędzy wydarzeniami i procesami. Ta reszta społeczeństwa musi zadowolić się wszechobecną medialną papką, która w niezauważalny sposób sączy się do jego podświadomości, podsuwając gotowe opinie, niewybredną rozrywkę i reklamy. Zadaniem tej mieszanki jest zachęcanie do stylu życia, który prowadzi do zwiększenia konsumpcji i zniechęcanie do samodzielnego myślenia. Umiejętnie kanalizuje się przy tym nastroje społeczne. Kreuje się kompletnych idiotów i beztalencia na idoli. Podsuwa się jakieś nielubiane osoby lub grupy społeczne, jako obiekty nienawiści. Media i politycy umiejętnie odwracają uwagę społeczeństwa od naprawdę ważnych tematów, kierując ją na mało ważne tematy zastępcze. Społeczeństwo jest skutecznie oduczane od samodzielnego myślenia o sprawach państwa. Wychowywane jest na siedzących przed telewizorami półidiotów, którym serwuje się w formie seriali bajeczki o lepszym świecie, a transmisje sportowe mają stworzyć poczucie wspólnoty.

Uprzywilejowana pozycja elit intelektualnych prowadzi jednak do ich kompletnej zależności od elit władzy. Tylko one bowiem, są w stanie zapewnić im konieczne środki materialne. Ceną za ten luksus, jest brak możliwości samodzielnego myślenia. Jakiekolwiek odstępstwo od rządzących doktryn jest natychmiast karane marginalizacją, ośmieszeniem lub oczernieniem. Nie może zatem nikogo dziwić, że w takiej sytuacji elity intelektualne zapominają o swym moralnym obowiązku wobec społeczeństwa i wzorem doktora Fausta zaprzedają duszę diabłu (mamony). Nie podpisują przy tym żadnego cyrografu! A co dopiero własną krwią! Wszyscy są święcie przekonani o swej niezależności i wolności myślenia. I nie jest to bynajmniej hipokryzja. Oni są naprawdę o tym przekonani. Jest to jednak cecha każdego z nas. Nasze poglądy zaprzeczają często faktom i rozumowi, kierujemy się często irracjonalnymi przesądami i uprzedzeniami. Jednak nie potrafimy się ich pozbyć. Każdy z nas przeżył to na pewno nie raz, próbując przekonać innych. Jednak nie zauważy tego u siebie, także, gdy inni będą nas przekonywać. W psychologii jest to określane, jako dysonans poznawczy. Gdy spotykamy się z czymś nowym, co nie pasuje do naszego obrazu świata, do naszych przyzwyczajeń – staramy się to negować i nie dopuszczać do siebie. Nawet, jeśli zaprzeczamy w ten sposób podstawowym zasadom logiki! Wszystko to pogłębia nasz sposób wychowania, religia i system szkolnictwa. Od dzieciństwa przyzwyczajani jesteśmy do posłuszeństwa wobec autorytetu najpierw rodziców, później nauczycieli, potem szefów w firmie. W kościele słyszymy o woli boskiej i konieczności posłuszeństwa wobec niej. W szkole oceniani jesteśmy nie za umiejętność analitycznego i krytycznego myślenia, ale za przyswojenie sobie obowiązujących aktualnie dogmatów. Jeśli nawet ktoś ma wątpliwości, co do obowiązujących schematów myślowych, znajduje się często w sytuacji, jaka opisana została w sławnej bajce Andersena „Nowe szaty cesarza”. Nie odważa się krzyknąć „król jest nagi!”, ponieważ myśli: a nuż to moje oczy się mylą i wyjdę na idiotę? Skoro wszyscy dokoła tak mówią, to widocznie tak jest. Większość z tych, którzy powołują się na ten – moim zdaniem jeden z najgenialniejszych tekstów w historii ludzkości (czemu genialne teksty najczęściej są bajkami?) – zatrzymuje się na okrzyku dziecka, a pomija kompletnie ciąg dalszy i zakończenie bajki – zachowanie króla i dworzan. A ich zachowanie opisuje dokładnie zachowanie obecnych władców i ich świty. Udawać, że wszystko jest w porządku. Że to motłoch się myli.

Ale wróćmy do naszych elit. Spróbujmy posłuchać uważniej codziennych wiadomości na tematy gospodarcze. Zwróćmy szczególną uwagę na komentarze do jakichkolwiek zmian. Najczęściej są to zmiany na gorsze dla zwykłych obywateli. Zawsze są one jednak przedstawiane, jako konieczność. Alternatywą dla tych zmian jest zawsze jakaś katastrofa. Jeśli to możliwe, wynajduje się jednak jakąś grupę obywateli (zwykle bardzo niewielką), dla której te zmiany mogą być chociaż trochę korzystne i próbuje się podciągnąć pod nią całą resztę. W bardziej „poważnych” i „fachowych” komentarzach i wypowiedziach różnaj maści „fachowców” i „ekspertów” dorabia się do tego odpowiednią, mądrze brzmiącą teorię, według której na przykład liberalizacja „rynku pracy” (jakby takowy w ogóle istniał!) i obniżki płac, wpływają korzystnie na wzrost zatrudnienia (chociaż rzeczywistość pokazuje coś wręcz przeciwnego!). To samo dotyczy wszystkich bez wyjątku teorii z zakresu ekonomii oraz nauk społecznych i politycznych. Ich zadaniem jest „naukowa” legitymizacja panujących systemów społecznych i gospodarczych. Wszystkie głoszone obecnie teorie ekonomiczne są instrumentami władzy, przy których pomocy można skuteczniej wyzyskiwać społeczeństwo. Jak pokazują wszystkie dotychczasowe kryzysy gospodarcze, teorie te kompletnie nie sprawdzają się w praktyce i zawsze kończą się mniejszą lub większą katastrofą. Są niczym innym jak sławetną „mniemanologią stosowaną”.

Proszę też zwrócić uwagę na pewną ciekawą właściwość ekonomii. W innych dziedzinach nauki, prawda pod ciężarem faktów, w końcu wygrywa. Mimo palenia na stosie, byli odważni ludzie, którzy prowadzili badania i udowodnili, że to Ziemia obraca się wokół Słońca, a nie odwrotnie. Nawet teoria ewolucji, w końcu niezbyt nam miła, musiała pod ciężarem dowodów zostać zaakceptowana. W ekonomii, mimo że nie grozi za to żadna (na pewno?) kara, nikt nie prowadzi pewnych badań. Nie analizuje nawet, czy obowiązujące dogmaty sprawdzają się w praktyce! Spory w gronie ekonomistów przypominają spory o płeć aniołów w Bizancjum. Moim zdaniem przyczyną tego jest fakt, że ekonomia nie jest postrzegana jak normalna nauka, która ma służyć poznaniu i polepszeniu życia społeczeństwa, ale jako narzędzie do ucisku i wyzysku tegoż społeczeństwa!

Tak na marginesie, Alfred Nobel ustanawiając swoją słynną nagrodę z różnych dziedzin nauki i sztuki, nie przewidział w niej ekonomii. I to wcale nie przez zapomnienie! Po prostu on także nie uważał jej za naukę. To, co potocznie nazywane jest nagrodą Nobla z dziedziny ekonomii i (wbrew protestom spadkobierców Alfreda Nobla!) przyznawane jest corocznie z wielką pompą i wrzawą medialną przy (nad)użyciu tej nazwy, zostało ufundowane przez Bank Szwecji. Tutaj znowu polecam znacznie pełniejsze wersje w innych językach. Szczytem bezczelności komitetu przyznającego tę nagrodę jest nominacja z roku 2013. Zaledwie parę lat po kryzysie nagrodę otrzymał Eugene Fama z uniwersytetu w Chicago za swoją pracę o temacie „Efficient Market Hypothesis”, w której dowodzi, że kryzysy, ze względu na perfekcję rynku, nie są możliwe!!!

 

Ktoś może powiedzieć, że przecież ciągle słyszymy krytykę obecnie panujących stosunków. Mamy więc swobodę wypowiedzi. Spójrzmy uważniej na tę krytykę. Co chwila usłyszymy w niej słowo „chciwość”. Ale czy to chciwość doprowadziła do obecnego kryzysu? Oczywiście tak. Ale dla tej chciwości i żądzy władzy dorobiono odpowiednie teorie ekonomiczne i gospodarcze, które ubierają je w szatki naukowości i konieczności dziejowej. Krytykuje się wyłącznie chciwość jakiejś grupy społecznej, na przykład chciwość kasty menadżerskiej firm i banków, której dochody najbardziej kłują w oczy, ale nie są one przyczyną kryzysu! Wolno krytykować chciwość pewnej grupy ludzi, wygłaszać chwytliwe tyrady o moralności, pod warunkiem, że nie dotykają one podstawego problemu – źle skonstruowanego systemu monetarnego. To jest temat tabu! Nie znajdziemy jej także we wspomnianej wyżej encyklice papieża Franciszka, chociaż jako papież powinien wiedzieć, że kościół długo potępiał oprocentowanie kredytów i odszedł od niego dopiero Pius VIII w roku 1830. Przede wszystkim należy zadać podstawowe pytanie: czy ta krytyka cokolwiek zmieni? Odpowiedź może być tylko jedna – nic! Chciwości nie można zakazać żadnymi przepisami, potępianie przez głowę kościoła też nic nie da. Za wyjątkim garstki księży, sam kościół jest tu negatywnym przykładem chciwości i braku moralnych zahamowań. Każdy papież mówi często „módlcie się za rządzących, aby rządzili dobrze i sprawiedliwie”. Gdyby papież chciał naprawdę coś zmienić, powiedziałby do wiernych: „odsuńcie od władzy tych, którzy źle wami rządzą, i módlcie się, aby Bóg dał wam rozum, gdy będziecie wybierać ich następców”. Ale gdyby nawet jakimś cudem wszyscy ludzie stali się aniołami, też niczego to nie zmieni, gdyż nie możemy oszukać praw matematyki, która steruje systemem monetarnym.

Żądząca kasta jest tak pewna siebie, że nawet nie ukrywa problemu, jakim jest źle skonstruowany system monetarny. Dla osób znających język niemiecki, polecam fragment audycji niemieckiej telewizji, jaki obejrzeć można na Youtube. Kanał jest państwowy, a program cieszy się sporą oglądalnością. W programie występuje jeden z bardziej znanych krytyków systemu monetarnego profesor Franz Hörmann. Dyskutuje on z byłymi niemieckimi ministrami finansów i gospodarki. Nawet, jeśli ktoś nie zrozumie wszystkiego, na pewno wyczuje ton pobłażliwej wyższości u polityków, patrzących z wyniosłym uśmieszkiem na krytyka i w swoich wypowiedziach całkowicie pomijających poruszane przez niego problemy. Do tego wszystkiego prowadzący program starał się przedstawić swego gościa, jako niegroźnego oryginała. Całość miała więc za zadanie raczej rozbawić widza, niż zmusić go do myślenia lub wzbudzić wątpliwości.

Ta pozorna swoboda wypowiedzi przypomina mi dawny dowcip z czasów komunizmu: Amerykanin mówi do obywatela ZSRR – u nas jest wolność słowa, możemy krytykować prezydenta USA. Rosjanin odpowiada – u nas też jest wolność słowa, my też możemy krytykować prezydenta USA!

Zwrómy także uwagę na znamienne różnice między naukami społecznymi i naukami ścisłymi. W naukach ścisłych liczy się wyłącznie dowód potwierdzony eksperymentalnie, w praktyce. W naukach społecznych, do których moim zdaniem niesłusznie zalicza się także ekonomię, można pleść kompletne bzdury. Wystarczy do nich dorobić jako-tako logicznie brzmiącą teorię. Nie liczy się kompletnie, czy ma ona potwierdzenie w praktyce, czy nie. I tak nikt tego eksperymentalnie nie sprawdza! Z tego też powodu w „naukach” tych jest taka masa wszelakiego rodzaju kompletnie błędnych założeń, teorii, dogmatów i nawet kultów. Niewygodne opinie a nawet dowody i fakty można po prostu ignorować i powoływać się tylko na to, co pasuje do obrazka! Aby zabierać głos w dziedzinach nauk ścisłych trzeba się na nich znać. Kto nie zna tabliczki mnożenia, nie będzie się wypowiadał o matematyce. Kto nie zna zasad dynamiki, nie pogada z fizykiem. Liczy się wyłącznie wiedza. I nie musi być ona koniecznie podparta tytułami. Każdy matematyk, fizyk czy inżynier nie musi pytać o stopień naukowy swojego rozmówcy – od razu rozpozna czy ma do czynienia z fachowcem, czy z ignorantem. W naukach społecznych decyduje natomiast tytuł stojący przed nazwiskiem. Ktoś, bez przynajmniej tytułu doktora, nie będzie w ogóle dopuszczony do głosu! To także wpływa na swoistą kastowość tych kręgów i możliwości łatwego wyeliminowania niewygodnych osób i poglądów. Do tego dochodzi jeszcze (pseudo) fachowy język, niezrozumiały dla przeciętnego śmiertelnika. To także ma umacniać przekonanie każdego „szarego człowieka”, że ma do czynienia z przedstawicielami wiedzy tajemnej, do której ogarnięcia potrzebne są prawie nadludzkie zdolności, których on nie posiada.

To przekonanie pogłębia dodatkowo coraz niższy poziom powszechnego nauczania. A jest to proces jak najbardziej chciany i popierany! Politycy zrozumieli, że wykształcone społeczeństwo jest dla nich śmiertelnym zagrożeniem! Kościół zawsze to rozumiał, więc politycy mogą tu liczyć na jego pełne poparcie. Rządzący dzisiaj, na pewno nie powtórzą już „błędu” z okresu powojennego, kiedy powszechne nauczanie na przyzwoitym poziomie, doprowadziło do powstania analitycznie, krytycznie, a przede wszystkim samodzielnie myślącej i świadomej swoich praw, generacji roku 68. Nauczanie jest dzisiaj bardziej formą indoktrynacji, niż przekazywania wiedzy. Zadaniem dzisiejszych szkół i uniwersytetów jest masowa produkcja „przygłupów” z dyplomami, którzy otrzymują jedynie tyle wiedzy, ile jest potrzebne, aby wykonywać pracę zawodową. Gdy patrzy się na przeciętny poziom umysłowy społeczeństwa w USA, widzi się, że w dużym stopniu zrealizowano tam już ten cel. Polska, i inne kraje, idzie szybkim krokiem w tym samym kierunku. Jak ktoś to celnie ujął: dzisiaj nazwanie kogoś erudytą, graniczy prawie z obrazą! Oczywiście elitarne szkoły i uniwesytety w dalszym ciągu mogą dać wykształcenie na przyzwoitym poziomie (tym, których na to stać i tym, którzy tego potrzebują). Jednak dyplom takiej uczelni, wcale nie musi od razu świadczyć o wiedzy i zdolnościach jego posiadacza. Mówi jedynie o tym, że stać go było na te studia. Mógł, jako wybitnie uzdolniony, dostać stypendium. Mógł ów dyplom także dostać „za pochodzenie” – czyli zwyczajnie go kupić poprzez uczęszczanie przez ileś tam lat, a przede wszystkim przez opłatę wysokiego czesnego. W chwili obecnej, uczelnie te stały się jednak głównie miejscem pośrednictwa dobrze płatnych posad, a ukończenie niektórych uczelni jest świadectwem przynależności do uprzywilejowanej elity. Ranking uczelni na tej stronie internetowej jest czymś takim. UHNW oznacza „Ultra High Net Worth” i mówi właściwie samo za siebie. Tych uczelni nie ocenia się w kategoriach jakości nauczania (chociaż zwykle jest ona wysoka), ale w ilości dzieci superbogatych rodziców, które je ukończyły. Do takich elitarnych kręgów należą w USA tzw. „St. Grottlesex”, „Ivy Leage” (Harvard, Yale, Princeton), w Anglii „Oxbridge”, we Francji „Grandes Ecoles” a w Japonii Todai.

Jest jednak jeszcze jedna różnica pomiędzy ekonomią i innymi rodzajami nauki. Tę różnicę najlepiej określa pełne goryczy zdanie wybitnego fizyka Maxa Plancka: „Die Wahrheit triumphiert nie, ihre Gegner sterben nur aus” – prawda nigdy nie triumfuje, jedynie wymierają jej przeciwnicy (tłumaczenie moje). W ekonomii ci przeciwnicy nie wymierają. Są ciągle zastępowani przez całą armię nowych!

Co dzieje się jednak, gdy (zawsze wbrew woli głosicieli aktualnie obowiązujących prawd) dochodzi do poważnej dyskusji, i gdy owi „naukowcy” nie mogą już znaleźć żadnych racjonalnych argumentów na obronę swoich teorii? Wtedy ogłaszają, że krytykujący obecny system monetarny jest… no, kto zgadnie? No właśnie! Jest antysemitą! Podwierdza się prawo Godwina! Niestety sami czołowi krytycy systemu monetarnego ułatwili im to. Chociaż w ich dziełach nie ma treści antysemickich, to nie da się ukryć, że prawie wszyscy byli niestety zagorzałymi antysemitami! Tak więc powoływanie się na Pierre-Josepha Proudhona, Silvio Gesella czy majora Clifforda Douglasa jest niebezpieczne, bo od razu „trąci” antysemityzmem. Zarzut antysemityzmu jest z kilku powodów bardzo wygodny dla obrońców obecnego systemu monetarnego. Po pierwsze – odstrasza myślącą część społeczeństwa, bo sugeruje jej, że prace reformatorów należy traktować na równi z „Protokołami Mędrców Syjonu” i temu podobnymi bredniami. Po drugie – dla mało rozgarniętej części społeczeństwa, będącej w większości antysemicką, jest to kolejny dowód na to, że za wszystkim stoi „żydowska finansjera”. Ta część społeczeństwa jest dla rządzącej kasty właściwie niegroźna, bo niczego nie rozumie, sama zbyt wiele nie myśli, a żadne argumenty i tak jej nie przekonają. Oni i tak wszystko wiedzą lepiej. I po trzecie wreszcie – na zarzuty antysemityzmu środowiska żydowskie są bardzo wyczulone i reagują instynktownie, podnosząc taki jazgot, że ofiara nie ma szans na jakąkolwiek obronę. Można je zatem skutecznie wykorzystać do zwalczania niewygodnych osób. Pierwszy z brzegu przykład – wspomniany wcześniej profesor.

Po wiekach prześladowań i Zagładzie trudno się Żydom dziwić, że tak postępują. Jednak dobrze by było, aby sami Żydzi zrozumieli, do czego są wykorzystywani. W zależności od sytuacji są albo narzędziem, albo chłopcem do bicia i ofiarą. A ich walka z antysemityzmem jest przedstawiana przez (tym razem prawdziwych) antysemitów, jako kolejny dowód na spisek wyimaginowanej przez nich „żydowskiej finansjery”. Dużo mądrzej zrobiliby mówiąc – owszem, Gesell, Proudhon i inni byli antysemitami, ale ich krytyka systemu monetarnego i ich antysemityzm, to dwie różne rzeczy, więc proszę nas do tego nie mieszać. W ten sposób nie daliby się wykorzystać przez tych, którzy niedługo znów będą przedstawiać ich motłochowi w formie bankiera o semickich rysach. Właściwie już się to zaczyna. Widziałem już kilka rysunkowych dowcipów (w renomowanych pismach!), które nie miały wprawdzie bezpośredniego podtekstu antysemickiego, ale chciwy bankier przedstawiony na obrazku, miał rysy, które z powodzeniem mógłby wykorzystać goebbelsowski „Völkischer Beobachter” lub „Der Angriff”. Tak się działa na podświadomość…