New economy

Podczas gdy Japonia do dziś trwa w stanie gospodarczego kaca, zupełnie inaczej potoczył się okres pokryzysowy w USA. Na pokryzysowego kaca zastosowano tam metodę klina (w Polsce chyba nie muszę wyjaśniać tego określenia?). Od roku 1993 rozpoczął się głównie w USA, ale także w innych krajach, okres wzrostu gospodarczego. Wzrost ten napędzany był rozwojem nowych technik komputerowych związanych z internetem. Wiązano z nimi nadzieję na powtórzenie ogólnego rozwoju gospodarczego, jaki nastąpił po powstaniu przemysłu motoryzacyjnego. Dziś wiemy, że stara mądrość „nadzieja jest matką głupich” znów okazała się być prawdziwa, jednak w połowie lat 90. nikt tak nie uważał. Faktycznie było wiele przesłanek, aby sądzić, że internet zmieni świat (i w duże mierze tak się stało!), jednak płonne okazały się nadzieje, że powstanie przy tej okazji masa nowych firm przynoszących ogromne dochody. Poza wyjątkami, które policzyć można na palcach jednej ręki, nikt już nie pamięta nazw firm, których akcje rozchwytywano w drugiej połowie lat 90. jak ciepłe bułeczki. Gdy popatrzy się na główne indeksy giełdowe z tego okresu (linki do nich podałem wcześniej), można ich rozwój śmiało określić mianem eksplozji. Przebiegają prawie pionowo w górę! Równocześnie zaczęto także odczuwać poprawę na rynku pracy. Bezrobocie w USA spadło (oficjalnie) z siedmiu do czterech procent, wzrost gospodarczy osiągnął pięć procent. Można by zatem sądzić, że neoliberalny model gospodarczy faktycznie funkcjonuje. Zastanówmy się jednak nad mechanizmami tego procesu.

Po pierwsze: gwałtowny wzrost cen akcji przyciągnął na giełdy nie tylko zawodowych graczy, ale także miliony amatorów. Inwestowali oni swoje oszczędności na giełdzie, a gdy ceny akcji znały tylko jeden kierunek – do góry, każdemu wydawało się, że jest coraz bardziej bogaty. Korzystali więc ze swego „bogactwa” i konsumowali jak szaleni. Określa się to terminem „wealth effect” – efekt bogactwa. Alan Greenspan – legendarny szef amerykańskiego banku centralnego (fed) – przedstawił go w jednym ze swoich przemówień następująco: „Historical evidence suggests that perhaps three to four cents out of every additional dollar of stock market wealth eventually is reflected in increased consumer purchases.” – źródła historyczne wskazują, że trzy, do czterech centów z każdego dodatkowego dolara zarobionego na giełdzie, znajduje odbicie we wzroście konsumpcji (tłumaczenie moje).

Po drugie: powstawała wtedy faktycznie masa nowych firm, które wchodziły na giełdy i emitowały swoje akcje. Najbardziej idiotyczny pomysł sprzedawał się pod szyldem „dotcom”, „internet” albo „e-commerce” bez najmniejszego problemu. W ciągu krótkiego okresu czasu powstała więc spora ilość nowych milionerów, którzy także powiększyli grono konsumentów. Firmy te miały także pracowników (często bardzo dobrze opłacanych), którzy też na tym korzystali.

Po trzecie: powstanie, a właściwie upowszechnienie, wynalazku jakim był internet spowodowało konieczność budowy odpowiedniej infrastruktury telekomunikacyjnej i komputerowej oraz odpowiedniego oprogramowania. Konieczne też były badania naukowe nad rozwojem nowych technik przesyłania, przetwarzania i magazynowania coraz to większej ilości danych.

Widzimy więc, że porównanie rozwoju internetu do rozwoju przemysłu motoryzacyjnego faktycznie miało swoje podstawy. Jest tu wiele uderzających analogii. O różnicach powiemy za chwilę.

Ten okres rzekomego dobrobytu i gospodarczej prosperity został wykorzystany przez wiele rządów do usprawiedliwienia jeszcze drastyczniejszych cięć socjalnych. Przeprowadzono je pod płaszczykiem walki z bezrobociem. Jednak zamiast walki z bezrobociem, bardziej pasującym dla nich określeniem byłaby walka z bezrobotnymi. Jest ironią losu, że owe „reformy” zostały przeprowadzone głównie przez rządy lewicowe: w USA przez Billa Clintona z partii demokratycznej (jak na warunki amerykańskie można określić ją jako lewicową), w Niemczech przez koalicję socjaldemokratów i zielonych, w Wielkiej Brytanii przez Labour Party Tony Blaira. Gdy już jestem przy Wielkiej Brytanii – wybiegnę trochę w przyszłość, ale nie mogę powstrzymać się przed zwróceniem uwagi na niepozbawiony pikanterii, kolejny „wątek polski” w tym kraju. Gdy w 2004 roku Tony Blair otwierał brytyjski rynek pracy, nie chodziło wcale o ściągnięcie brakujących rąk do pracy, lecz o ściągnięcie konkurencji, gotowej pracować za dużo niższe wynagrodzenie. Ale wróćmy do przerwanego wątku. Wszystkie te „reformy” odbywały się według jednego schematu: pracy jest dość, ale nadmiernie rozbudowane systemy socjalne powodują, że (leniwym i rozpuszczonym) bezrobotnym nie opłaca i nie chce się podejmować gorzej płatnej pracy. Dodatkowo przeprowadzano w społeczeństwach mniej lub bardziej perfidną nagonkę na bezrobotnych, aby przedstawić ich jako leniwych pasożytów korzystających z pracy innych. Tymi metodami szybko osiągnięto statystyczne efekty spadku bezrobocia. Jednak drugą stroną medalu było powstanie nowej klasy – „working poor”, czyli pracujący biedak. Rządy wielu krajów wprowadziły równocześnie wiele zmian w prawach pracy, które umożliwiały pracodawcom wprowadzanie nowych form zatrudniania i wynagradzania pracowników. Powodowało to coraz szybsze przekształcanie regularnych, względnie dobrze opłacanych miejsc pracy w gorzej płatne, lub pozbawione takich świadczeń socjalnych jak ubezpieczenie zdrowotne czy emerytalne. Fakt posiadania pracy przestał być zatem równoznaczny z płacą umożliwiającą przeżycie (nie mówiąc o utrzymaniu rodziny).

Wróćmy jednak do postawionego wcześniej pytania o różnice między przemysłem motoryzacyjnym i internetem.

Po pierwsze: przemysł motoryzacyjny generował wiele nowych miejsc pracy, także dla ludzi słabo wykształconych. Powiązany był także z innymi gałęziami przemysłu – potrzebował wielu surowców: metali, paliw, smarów, tworzyw sztucznych. Samochody wymagają konserwacji i napraw, do których też potrzebni są pracownicy. Infrastruktura dla samochodów (drogi, mosty, tunele, parkingi, garaże) także wymaga sporych inwestycji i jest praco- i materiałochłonna. Internet i związane z nim komputery potrzebują wysoko kwalifikowanej, ale niezbyt licznej kadry fachowców. Identycznie wygląda sytuacja w powiązanych z nimi gałęziach przemysłu. Infrastruktura jest względnie niezawodna i nie wymaga wielu napraw i konserwacji – jeśli coś się psuje, jest wymieniane, a nie naprawiane. Infrastruktura ta, to głównie kable, których położenie nie jest wielkim problemem.

Po drugie: jak już wcześniej wspomniałem – komputery i internet, głównie poprzez automatyzację, zarządzanie i sterowanie na odległość, gwałtownie przyspieszyły likwidację istniejących miejsc pracy.

Po trzecie: przemysł, nie tylko motoryzacyjny, wygenerował nową klasę społeczną – robotników. Klasę mającą poczucie wspólnoty, która względnie szybko zorganizowała się i potrafiła wywalczyć (nie tylko dla siebie) godziwe warunki pracy i płacy. Rozwój komputerów i internetu zatomizował społeczeństwa i doprowadził do spadku znaczenia, a nawet do rozbicia lub likwidacji wielu grup społecznych i zawodowych. Szczególnie ten aspekt jest szalenie ważny i jeszcze do niego wrócę.

Po czwarte: internet rozwijał się zupełnie inaczej niż „tradycyjne” gałęzie przemysłu. Towarzyszyła mu ogromna bańka spekulacyjna, która była jego „żywicielem” dostarczającym potrzebnego kapitału. Powstało nawet określenie tego procesu „new economy” – nowa ekonomia. Podstawowy wskaźnik dotychczasowej gospodarki – zysk wypracowany przez firmę, odgrywał w nim drugorzędną rolę. Potencjalnych inwestorów wabiono rzekomymi zyskami w przyszłości. Ważne było być pierwszym na rynku.

Iluzja dobrobytu prysła wraz z końcem tysiąclecia. W roku 2000 nastąpił krach na giełdach światowych, a wraz z nim posiadacze milionowych pakietów akcji mogli je sprzedać co najwyżej po cenie makulatury. Atak na World Trade Center z 11 września 2001 roku był gwoździem do trumny głównych indeksów giełdowych na świecie.

Jednak od połowy 2003. roku sytuacja na giełdach znów zaczęła się poprawiać. Poprawie tej towarzyszył boom na amerykańskim rynku nieruchomości. Wszyscy jak szaleni budowali nowe domy! Podobny boom trwał już od jakiegoś czasu w innych krajach, na przykład w Anglii i w Irlandii a przede wszystkim w Hiszpanii. USA dołączyły zatem do pewnego trendu. Ceny nieruchomości zaczęły błyskawicznie rosnąć. Po paru latach byle buda z dykty (kto zna Amerykę, ten wie, że tak wygląda większość tamtejszych domów jednorodzinnych) była warta paręset tysięcy dolarów! W takiej sytuacji banki bardzo chętnie udzielały kredytów hipotecznych. Otrzymywały je nawet osoby prawie bez dochodów! I nie były to wcale przypadki jednostkowe! Proces ten nawet był popierany przez rząd amerykański, który także aktywnie zwalczał wszelką krytykę i ostrzeżenia. Gdy we wrześniu 2004 roku, FBI ostrzegała przed tą sytuacją, rząd przesunął jej 500 najlepszych specjalistów do walki z wyimaginowanym zagrożeniem terrorystycznym: źródło1 oraz źródło2.

Spotkałem się gdzieś z zabawnym opisem tego procesu: Amerykanie budowali domy, na których zawyżone hipoteki budowali domy, na których zawyżone hipoteki budowali domy… I tak mogliby żyć w dobrobycie do końca świata, ale jakiemuś idiocie zachciało się sprzedać dom!

Na pewno wielu czytelników zadaje sobie teraz pytanie: przecież każdy wie jak się skończyła podobna sytuacja w Japonii, dlaczego powtarza się ona w USA? Otóż zasadnicza różnica w obu tych bańkach spekulacyjnych polega na tym, co stało się z kredytami hipotecznymi. W Japonii zostały one w rękach banków i to one poniosły straty po krachu. Banki amerykańskie skorzystały z innego mechanizmu: Securitization – sekurytyzacja. I znów wyjaśnijmy sobie najpierw, co to takiego. Mówiąc w uproszczeniu pewną ilość kredytów hipotecznych pakuje się do kupy i tworzy z tego papier wartościowy, który można sprzedać na giełdzie. Bank zbierał zatem, powiedzmy, sto kredytów na ogólną sumę miliona dolarów w jeden pakiet, tworzył z tego obligację, którą sprzedawał na giełdzie za milion sto tysięcy dolarów. Zarabiał więc sto tysięcy dolarów „na czysto”, kupiec zaś miał otrzymać spłacane kredyty plus odsetki na sumę na przykład milion sześćset tysięcy dolarów. Powinien więc zarobić pięćset tysięcy. Nawet gdyby część kredytobiorców nie była w stanie spłacić kredytów, to istniało „zabezpieczenie” w postaci nieruchomości, której wartość przecież ciągle rosła. Sprytne, prawda? Banki mogły udzielać lekką rączką kredyty, o ich spłatę musieli się martwić inni! Aby cały ten szwindel jeszcze bardziej uwiarygodnić, agencje ratingowe (oczywiście też amerykańskie) dawały wszystkim tym „papierom wartościowym” najwyższą ocenę (Tripple-A). Jak to się w 2008. roku skończyło – ogólnie wiadomo.

Musimy sobie jednak w tym miejscu wyjaśnić dalsze diametralne różnice pomiędzy kryzysem japońskim a amerykańskim. Jak już wspomniałem, w Japonii banki pozostały z niespłacalnymi kredytami, które na dodatek nie posiadały zabezpieczenia, lub zabezpieczenie to było warte dużo mniej niż suma kredytu. Kredyty te były udzielane prawie wyłącznie Japończykom i z japońskich pieniędzy. Japonia była wtedy potęgą eksportową, zarabiającą ogromne sumy, które poszukiwały korzystnych inwestycji. Pieniądze te były „motorem napędowym” bańki spekulacyjnej. Jej pęknięcie było katastrofą dla Japonii, miało jednak tylko pośredni skutek dla reszty świata. Inna sytuacja była w USA. Kraj ten ma chroniczny deficyt w handlu zagranicznym, wynoszący w zależności od okresu od ok. 150 do 650 miliardów dolarów rocznie. Gdy popatrzymy na tamtejsze realia, zobaczymy, że praktycznie nikt nie ma tam oszczędności. Ale wszyscy mają kredyty! Spróbujmy sobie zatem wyjaśnić mechanizm tego „cudu gospodarczego”. Jak już wiemy, po załamaniu się systemu monetarnego z Bretton Woods, zrezygnowano ze sztywnego kursu wymiany dolara i dolar przestał być „jednostką miary” w międzynarodowym systemie monetarnym. Pozostał on jednak podstawową walutą rozliczeniową, w której przeprowadza się międzynarodowe operacje handlowe. Prawie wszystkie towary w międzynarodowym handlu opłacane są w dolarach. A przede wszystkim surowce, z ropą naftową i gazem na czele, kupowane są wyłącznie za dolary. Kraje mające nadwyżkę w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, szukają zatem jakiejś możliwości zainwestowania zarobionych dolarów. Sumy te przekraczają najczęściej wewnętrzne możliwości inwestycyjne w krajach-eksporterach (w co na przykład mają u siebie inwestować arabscy szejkowie eksportujący ropę?), lądują więc głównie z powrotem w USA. Dzieje się tak również dlatego, że dolary nie mogą wyłącznie „odpływać” z USA! Rozumiemy więc teraz, czemu tak duża ilość papierów „wartościowych” ze wspomnianymi wyżej amerykańskimi kredytami hipotecznymi znalazła się w Niemczech – u największego światowego eksportera. Można zatem śmiało powiedzieć, że w obecnym systemie USA nie muszą niczego produkować. Wystarczy im tworzenie kolejnych baniek spekulacyjnych! Jest to oczywiście przesada, ale ocenia się, że około 30% amerykańskiego dochodu narodowego pochodzi właśnie z tego, że świat zdany jest na dolara, jako na jednostkę rozrachunkową w międzynarodowym handlu. A jak reaguje USA, gdy jakiś kraj chce się z tego wyłamać? Już sama lista krajów, które tego próbowały, mówi sama za siebie: Wenezuela, Iran, Irak, Libia. Ale nic na świecie nie trwa wiecznie, więc wcześniej czy później skończy się także hegemonia dolara. Co wtedy? Świat przestanie akceptować bezwartościowe papierki, jakimi właściwie już w tej chwili są dolary. I USA ogłosi bankructwo. Właściwie kraj ten już dzisiaj jest bankrutem, ale dzięki swojej potędze militarnej, udawało mu się do tej pory stłumić każdy bunt. Co stanie się jednak, gdy zbuntuje się na przykład Rosja, lub (co chyba jest bardziej prawdopodobne) Chiny? W USA, w kraju będącym potęgą nuklearną, którego praktycznie każdy obywatel ma broń, a wielu ma w domach prawdziwe arsenały, wybuchnie wojna domowa. Sprawujący tam władzę dobrze wiedzą, że wcześniej czy później do tego dojdzie, dlatego zupełnie innego znaczenia nabierają – ukryte pod płaszczykiem walki z terroryzmem – programy totalnej inwigilacji wszystkich obywateli, zmiany w prawie umożliwiające użycie wojska przeciwko ludności cywilnej (czytaj: własnym obywatelom) oraz postępująca w szybkim tempie (i finansowana głównie ze środków prywatnych!) militaryzacja policji.

Gdy w ramach moich nowych zainteresowań doszedłem do tego momentu, wyszukiwarka internetowa dość szybko „wypluła” mi nazwisko Paul Sweezy i jego artykuł „The Financial Explosion” w renomowanym (choć marksistowskim) czasopiśmie Monthly Review (dla którego pisywał nawet Albert Einstein). Lektura była, ze względu na poziom artykułu, bardzo interesująca, jednak prawdziwym zaskoczeniem była dla mnie data jego napisania: 12 październik 1985. Pierwszą myślą było – „prorok jaki czy co”! Podobny artykuł nieczęsto spotyka się nawet dzisiaj, gdy wszystko powinno być dla nas jasne, a co dopiero na początku tego procesu. Sweezy już wtedy zauważył, że:

The crucial point, and one that is almost totally missing from traditional economic discourse, is that the financial sphere has the potential to become an autonomous subsystem of the economy as a whole, with an enormous capacity for self-expansion.” – kluczowym punktem, zupełnie pomijanym w tradycyjnych rozprawach ekonomicznych, jest zdolność rynków finansowych do stania się samodzielnym działem gospodarki, z ogromnym potencjałem do samorozwoju (tłumaczenie moje).

Prawie wszyscy „mędrcy” z tytułami profesorów ekonomii nawet dziś nie są w stanie tego zauważyć, a co dopiero zrozumieć!

Przewidział także, że powszechne dzisiaj wołanie o ograniczenie roli rynków finansowych nie pociągnie za sobą praktycznie żadnych działań:

Once the expansion process gets fully under way, as it was bound to do in the context of the reappearance of stagnation in the 1970s, it tends to feed on itself: like a cancer, it lacks internal control mechanisms. The only way it can be brought under control is through external intervention. In the case of cancer this may take the form of surgery or radiation or drugs; in the case of the financial system the only possibility is government intervention. But with the economy slowing down, governments, far from being interested in putting on the financial brakes, or even looking to the condition of the braking system with a view to future use, were concerned to facilitate financial expansion in the belief that this was one way, and perhaps the most effective way, of countering stagnation.” – gdy tylko rozpocznie się proces ekspansji, jak to miało miejsce przy powtórnym pojawieniu się stagnacji w latach 70., skłania się on do opierania na samym sobie: jak rak nie posiada żadnych wewnętrznych mechanizmów kontrolnych. Jedynym sposobem kontroli jest zewnętrzna interwencja. W wypadku raka w formie operacji chirurgicznej, naświetlań lub lekarstw; w wypadku systemów finansowych jedyną możliwością jest interwencja rządu. Lecz gdy gospodarka zwalnia, rządy są dalekie od używania hamulców, lub nawet ich kontroli, są zainteresowane wspieraniem ekspansji rynków finansowych w przekonaniu, że jest to jedyna i być może najlepsza droga zwalczania stagnacji (tłumaczenie moje).

Gdy spojrzymy wstecz, na okres od końca wojny do początku lat 80. od razu dostrzegamy diametralną różnicę w opisie gospodarki z tamtego okresu i tej, w chwili obecnej. Cały czas była wtedy mowa o konkretnych firmach, konkretnych produktach, wytwarzanych przez prawdziwych ludzi. Gdy popatrzymy na obecną sytuację, mamy do czynienia z opisem niezrozumiałych operacji finansowych, za którymi nie stoi żadna realna produkcja. Przesuwa się miliardowe sumy z konta na konto i wmawia się ludziom, że w ten sposób tworzy się dobrobyt! Finansowi żonglerzy prześcigają się w tworzeniu coraz to nowych „wynalazków”, których nazw przeciętny śmiertelnik nie jest w stanie powtórzyć, a co dopiero zrozumieć mechanizmy ich funkcjonowania.

Ten proces idzie w parze z rozwojem rynków finansowych, tworzących fikcyjny kapitał tylko i wyłącznie przez wzrost kursów papierów „wartościowych”. W miejsce realnej akumulacji powstałej poprzez realną pracę ludzkich rąk i umysłów wszedł „kapitalizm baniek spekulacyjnych”, który tę realną akumulację tylko symuluje.

Tworzenie coraz to nowych baniek spekulacyjnych i gospodarka rabunkowa, to praktycznie to samo. Owszem, można w niej zarobić (i stracić), ale nie tworzy się w niej żadnych realnych wartości. Wielką pokusą dla polityków, jest wprowadzenie tego wyimaginowanego kapitału do realnej gospodarki. To znaczy realne inwestycje i realna konsumpcja będą opłacone nie z pieniędzy zarobionych w realnej gospodarce, ale ze sztucznie stworzonych poprzez spekulacje finansowe. To właśnie było podstawą pomysłu Billa Clintona na domek dla każdego, nawet mniej zamożnego, Amerykanina. Pomysł ten podchwycił i rozwinął jego następca George W. Bush. Wiemy już, do czego to doprowadziło!

Należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną właściwość odróżniającą rynki finansowe od „normalnego” rynku: normalna gospodarka dąży z natury do niwelowania braków na rynku i do obniżania cen. Ten inwestor, który pierwszy wprowadza na rynek nowy towar, może pobierać za niego wyższą cenę. W miarę wchodzenia na rynek konkurencyjnych firm i nasycania się rynku, ceny spadają. Na rynkach finansowych wygrywa ten, komu uda się przyciągnąć na rynek jak największą liczbę inwestorów – czego skutkiem jest wzrost cen. Cała sztuka polega na wybraniu odpowiedniego momentu na opuszczenie tej bańki spekulacyjnej.

„Rynki” wpływają także na realną gospodarkę i to najczęściej negatywnie. Szefowie firm zobowiązani są do maksymalizacji „shareholder value” – wartości akcji firmy. Nie zawsze jednak chwilowy wzrost kursu akcji jest na dłuższą metę korzystny dla kondycji firmy. Pewnym sposobem na wzrost kursów są na przykład masowe zwolnienia. Jednak bardzo często firma pozbywa się w ten sposób doświadczonych pracowników, których wiedza i długoletnie doświadczenie są bezcenne. Innym sposobem, dzisiaj rzadziej już stosowanym, jest fuzja dwóch firm o podobnym lub identycznym profilu. Praktycznie nie było przypadku, aby operacja taka skończyła się sukcesem, jednak zapowiedź fuzji zawsze doprowadzała do wzrostu kursów akcji tych firm. Fundusze inwestycyjne specjalizują się także w zakupie dochodowych firm. Odbywa się to według schematu: fundusz bierze kredyt na zakup firmy, a następnie obciąża ją spłatą tego kredytu oraz swoim zyskiem. Firma zostaje dosłownie „zarżnięta”! To, co z niej pozostaje – zostaje na końcu sprzedane. Na porządku dziennym są także spekulacje przeciwko całym krajom i ich walutom. Jednak chyba najbardziej perfidną formą spekulacji są – pomyślane jako forma ubezpieczenia od plajty dłużnika – CDS (Credit Default Swaps). Przy ich pomocy zarabia się na czyimś bankructwie.

Można długo mnożyć przykłady różnych papierów „wartościowych”, którymi operuje się obecnie na światowych giełdach. Kogo to interesuje, znajdzie w sieci całą masę opisów ich działania. Przy bliższym przyjrzeniu się tym operacjom rzuca się w oczy ich gospodarczy bezsens. Można przy ich pomocy osiągnąć czasem niewyobrażalne zyski (lub straty), ale nie mają one kompletnie żadnego pożytku dla gospodarki. Owszem, jak opisałem powyżej, zabawa ta może przez jakiś czas wpływać stymulująco na gospodarkę, ale wcześniej czy później ZAWSZE(!) kończy się to gospodarczą katastrofą. Równie dobrze (i z dużo większym pożytkiem dla ogółu!) możnaby wszystkich tych „specjalistów” posadzić przy planszy do gry w Monopoly (ale tylko z fikcyjnymi pieniędzmi!).

Dalej ->