Oprocentowanie

Ale zaraz, zaraz – może ktoś powiedzieć – w tych opowiastkach coś się nia zgadza. Czegoś nam brakuje…. Przecież, gdy pożyczamy w banku jakąś sumę, to po stronie „winien” nie wpisuje się tę samą sumę, co po stronie „ma”. Nie zwracamy bankowi tej samej ilości pieniędzy, ale więcej. Nasz dług powiększony jest o

oprocentowanie.

Właśnie to oprocentowanie jest w tym wypadku „nagrodą” za puszczenie pieniędzy w powtórny obieg – aby nie opłacało się ich trzymać „pod materacem”. Ale przecież w obiegu jest tylko tyle pieniędzy ile zostało udzielonych kredytów. Skąd zatem wziąć pieniądze na odsetki! Spostrzegamy z przerażeniem, że biorąc kredyt w takim systemie, właściwie nie jesteśmy w stanie go spłacić! Teraz rozumiemy już, dlaczego nie można spłacić wszystkich długów. Jakie jest rozwiązanie tego dylematu? Proste, ktoś inny musi wziąć większy kredyt. Coś nam to przypomina? No właśnie! Tak funkcjonują piramidy finansowe! Wszyscy oszuści, od Ponziego do Madoffa posługiwali się tym schematem. Nie chce się wierzyć, ale nasz system monetarny opiera się na oszustwie! Jak to możliwe? Po prostu nikogo to nie interesuje! Jeśli ktoś doczytał aż dotąd i zaczyna rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, niech przeprowadzi eksperyment i spróbuje kogoś tym tematem zainteresować. Może być pewny rozczarowania! Znajomi będą patrzeć jak na wariata, od żony zaś usłyszy, że lepiej zająłby się zarabianiem pieniędzy, niż jakimiś bzdurami! Faktem jest, że zrozumienie tego mechanizmu przekracza możliwości intelektualne większości społeczeństwa, ale przecież mamy warstwę ludzi wykształconych, inteligentnych, dla których nie jest to zadanie ponad siły! Ale jeszcze wrócimy do tego tematu.

Zastanówmy się teraz nad konsekwencjami, jakie pociąga za sobą ten system.

Wyjaśniliśmy sobie wcześniej, czym jest inflacja i rozumiemy, że wartość pieniądza jest stabilna, jeśli istnieje równowaga pomiędzy ilością pieniędzy w obiegu i ilością towarów i usług na rynku. Ale, jako że z powodu oprocentowania, trzeba ciągle brać coraz to wyższe kredyty, tylko po to, aby spłacić stare, to ilość pieniędzy w obiegu stale rośnie. Dlatego musi też odpowiednio rosnąć ilość towarów i usług, bo wcześniej czy później teoretycznie z powodu inflacji, a w praktyce z powodu deflacji, szlag trafi nasz piękny system! Jako kredyt udzielony pod zastaw, pieniądz musi mieć pokrycie w wytworzonych dobrach i usługach, w przeciwnym razie będzie bezwartościowy. W tym momencie muszę podszepnąć czytelnikowi pewne pojęcie, klepane jak zdrowaśka przez wszystkich polityków i ekonomistów: „wzrost gospodarczy”. Gospodarka rośnie i rozwija się, więc w ten sposób, poprzez coraz większą ilość towarów i usług, równoważona jest dodatkowa ilość pieniędzy w obiegu.

Co się jednak dzieje, gdy gospodarka nie rośnie? Wtedy trzeba po prostu pieniądze potrzebne na odsetki komuś zabrać! Zmniejsza się wtedy ilość pieniędzy w obiegu, i mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym niż inflacja – z deflacją. Zapyta się ktoś: czemu deflacja ma być czymś gorszym niż inflacja? Po prostu przy inflacji wszyscy liczą się ze wzrostem cen i starają się jak najszybciej wydawać pieniądze – bo jutro będzie drożej! Ci, którzy pamiętają lata 80-te w Polsce, mogą to potwierdzić. Ma to dobrą stronę dla koniunktury. Wszyscy mają zajęcie. Niestety nie jest to sytuacja korzystna dla posiadaczy kapitału – jego wartość maleje. Przy deflacji dzieje się jednak coś zupełnie przeciwnego – coraz mniej ludzi jest skłonnych do wydawania pieniędzy. Po prostu mają ich coraz mniej. Co robią więc producenci? Obniżają ceny, aby przyciągnąć potencjalnych klientów. Zaczyna się wyścig cen – tym razem w dół. Co w takiej sytuacji robią konsumenci? Tym bardziej nie wydają pieniędzy, kiedy nie muszą, bo jutro będzie taniej! Producenci zmniejszają więc produkcję, zwalniają niepotrzebnych pracowników i w ten sposób zmniejszają także ilość potencjalnych klientów. Gdy nie da się już więcej zwolnić, obniża się płace pozostałym i w ten sposób napędza się dalej ten diabelski krąg. Dla posiadaczy kapitału jest to z jednaj strony korzystna sytuacja – wartość ich pieniędzy rośnie. Z drugiej jednak strony nikt ich pieniędzy nie potrzebuje, gdyż mało jest chętnych do brania kredytów. Muszą więc, podobnie jak producenci, redukować wysokość oprocentowania lub „przestawić” się na spekulacje giełdowe. Deflacja, i związane z nią zubożenie społeczeństwa, powoduje także radykalizację nastrojów społecznych. Warto sobie uświadomić, że to nie hiperinflacja z lat 1914-1923, ale właśnie deflacja w latach 1929-1932, spowodowana oszczędnościową polityką kanclerza Brüninga, utorowała Hitlerowi drogę do władzy! Przy spadającej ilości pieniędzy w obiegu, rośnie ich wartość. Rośnie zatem także wartość długów, którą określa się mianem deflacji zadłużenia – zabójczej dla dłużników, których spadające dochody uniemożliwiają spłatę zaciągniętych kredytów.

Cały proces opisał poraz pierwszy Irving Fisher w swojej książce The Debt-Deflation Theory of Great Depressions. W czasie deflacji spada wartość przedsiębiorstw, ich zyski, a co za tym idzie także wartość pracy. Nie zmienia się natomiast wartość długów i kredytów! Przy powszechym spadku cen, spłata zaciągniętych kredytów staje się więc coraz większym obciążeniem. Ilość agregatu M3 na kontach banków, czyli inaczej mówiąc długów, przewyższa zatem coraz bardziej ilość pieniędzy w obiegu, czyli agregatu M1.

Cały proces opisał Irving następująco:

  1. Dłużnicy próbują słacać swoje długi poprzez wyprzedaż majątku (poniżej jego wartości!)
  2. Wszyscy starają się jak najszybciej spłacać swoje kredyty, nikt nie bierze nowych. Jak już wiemy zmniejsza się w ten sposób ilość pieniędzy w obiegu.
  3. Na skutek mniejszej ilości pieniędzy w obiegu spadają ceny.
  4. Na skutek spadku cen spada wartość przedsiębiorstw, a co za tym idzie – ich zdolność kredytowa.
  5. Spadają zyski przedsiębiorstw.
  6. Przedsiębiorstwa zmniejszają produkcję i zwalniają pracowników.
  7. Następuje ogólny spadek zaufania do wszystkich podmiotów gospodarczych i do ogólnej sytuacji gospodarczej.
  8. Pieniądze nie są przeznaczane na zakupy lub inwestycje, zamiast tego są oszczędzane.
  9. Kredytodawcy reagują wprawdzie przez obniżkę stóp procentowych, jednak nie zmniejsza to coraz szybciej rosnącego obciążenia kredytobiorców.

Rządy i banki centralne mogą względnie łatwo walczyć z inflacją – wystarczy ograniczyć emisję pieniędzy lub podwyższyć podatki. W przypadku deflacji, są jednak bezsilne. Na początku może pomóc obniżka stóp procentowych, ale, jak to jest obecnie, są one już równe zeru. Także wzrost wydatków państwa, jest obecnie mało realny. W obecnym systemie monetarnym jest to związane ze wzrostem zadłużenia, a zadłużenie większości państw jest i bez tego ogromne, więc dalsze jego zwiększanie tylko przyspieszy (właściwie i tak już nieuchronne!) bankructwo. Jedyną skuteczną metodą byłoby „przekierowanie” pieniędzy, przy pomocy systemu podatkowego, od tych, którzy mają ich w nadmiarze – to znaczy od bogatszych do biedniejszych warstw społeczeństwa. Ale w obecnym systemie politycznym, społecznym i ekonomicznym, jest to nierealne!

Wrómy teraz do naszego wcześniejszego przykładu, w którym pan Jan przynosi do banku 1.000 złotych. Uzupełnijmy go teraz w myślach o brakujący element, a mianowicie o odsetki. Bank w taki czy inny sposób obraca pieniędzmi pana Jana i pożycza je – teraz wiemy, że pożycza je z odpowiednim oprocentowaniem. Pan Jan także otrzymuje część tego oprocentowania. Zwróćmy teraz uwagę na różnicę pomiędzy panem Janem, a następnymi pożyczkobiorcami. Wszystkie osoby natychmiast wydały swoje (żadne swoje – pożyczone!) pieniądze. Ale konto pana Jana pozostało nienaruszone. Po roku część kredytu (lub może nawet cały kredyt), jaki udzielono z pieniędzy pana Jana, został spłacony i bank dopisał panu Janowi przewidziane umową odsetki. Spłaconymi pieniędzmi bank obraca nadal. Załóżmy, że pan Jan jest osobą zamożną, ma dostatecznie duże bieżące dochody i może swoje pieniądze pozostawić w banku. Popatrzmy co się będzie działo na jego koncie. Do tego momentu wszystko dało się względnie łatwo wyjaśnić. Niestety teraz muszę sięgnąć do powszechnie nielubianego narzędzia – matematyki. Odsetki są dochodem dla udzielającego kredytu i powiększają jego kapitał. Dochody kapitałowe na koncie przeciętnego obywatela, czyli najczęściej oprocentowanie lokat w banku, wcześniej czy później zostaną wydane. Jest jednak grupka ludzi, których dochody są tak duże, że nie są w stanie ich wydać i coś im zawsze zostanie, więc co z tym robią? Pomnażają udzielając kredytów! Także państwu poprzez kupno obligacji. Dla uproszczenia można powiedzieć, że zyski kapitałowe tej grupy ludzi (pomijam tu instytucje, bo za nimi przecież też kryją się konkretni ludzie) zostają jak gdyby odłączone od „normalnego” obiegu pieniędzy i nie służą ich wydawaniu, czyli zamianie na towary i usługi, ale jedynie pomnażaniu. Powie ktoś – cóż w tym złego? Proszę jednak wziąć kartkę papieru i wyprowadzić wzór na wzrost tych dochodów. Wiem jednak, że nikt tego nie zrobi! Przekonajmy się więc, że nie jest to takie trudne.

 

Oznaczmy nasz kapitał początkowy – czyli kapitał roku zerowego jako „K0” a oprocentowanie jako „p”.

Po pierwszym roku będziemy więc mieć: K1 = K0 + K0 * p albo inaczej: K1 = K0(1 + p)

Po drugim roku odpowiednio: K2 = K1(1 + p)

W miejsce K1 wstawiamy wyprowadzony wcześniej wzór: K2 = K0(1 + p) * (1 + p) czyli K2 = K0(1 + p)²

Zatem uogólniając dla dowolnej ilości lat:   Kn = K0(1 + p) do potęgi n

I co, trudne było?

Kto nie spał na lekcjach matematyki (tych przed reformami edukacji, bo przy ich dzisiejszym poziomie nawet uważanie niewiele da!), już rozumie o co chodzi. Mamy do czynienia z klasyczną funkcją wykładniczą. Jak ona przebiega, każdy może zobaczyć – na przykład w Wikipedii. Dla lepszego zrozumienia, czym ona jest, polecam doskonałe wykłady video na Youtube, jakie prowadzi tam profesor matematyki Albert Bartlett. Nie bez powodu zatytułowano je, jako najważniejsze w życiu! Osoby, które nie znają angielskiego, na pewno znajdą w internecie coś innego, co pomoże im zrozumieć jak rośnie funkcja wykładnicza. Dla leniwych mam zagadkę:

Bakterie rozmnażają się przez podział – z jednej bakterii robią się dwie, z dwóch cztery, z czterech osiem, z ośmiu szesnaści itd. Do butelki włożono bakterię, która zaczęła się rozmnażać. Po 100 dniach bakterie wypełniły pół butelki. Po ilu dniach wypełnią całą? Kto myśli, że po 200 grubo się myli. Po 101 dniach! Oznacza to, że funkcje wykładnicze od pewnego momentu dosłownie eksplodują! Dla tych co jeszcze nie zrozumieli, powiem tylko, że innym przykładem wzrostu wykładniczego jest rak. Jak długo rak jest mały, a organizm silny, jakoś to funkcjonuje – organizm wyżywi i siebie i raka. Od pewnego momentu rak zaczyna coraz szybciej rosnąć i niszczyć organizm. Już chyba nie muszę dalej objaśniać, czym taki proces się kończy.

Parę lat temu spotkałem się gdzieś ze zdaniem: „dochody kapitałowe rosną wykładniczo”. Jako inżynier (starej daty) jestem trochę obeznany z matematyką, i wiem, czym jest wzrost wykładniczy. Aby sprawdzić, czy to prawda, wyprowadziłem więc sobie powyższy wzorek i w tym momencie poczułem się tak, jakby ktoś w ciemnym pokoju nagle zapalił światło!

Ale powiedzieliśmy sobie, że dla zrównoważenia wzrostu ilości pieniędzy w obiegu (teraz wiemy – wzrostu wykładniczego!), konieczny jest wzrost gospodarczy. Czy jest to także wzrost wykładniczy? Nasz świat jest ograniczony, a w takim świecie nieskończony wzrost wykładniczy nie jest możliwy. Jak zgryźliwie powiedział Kenneth Boulding – w coś takiego wierzą tylko idioci i ekonomiści (wiedział, co mówi – sam był ekonomistą). Nie da się coraz więcej produkować, bo mamy ograniczoną ilość surowców i odbiorców. Nie zjemy też więcej, niż nam się zmieści w brzuchu. Na przykładzie raka wiemy już, czym taki wzrost się kończy. Gospodarka może się rozwijać (o ile w ogóle) najwyżej liniowo. Na przykład w Niemczech, od wprowadzenia nowej waluty, czyli od 1948 roku do roku 2005, gospodarka wzrosła ośmiokrotnie, natomiast ilość pieniędzy zwiększyła się 46-krotnie! Ale chwileczkę! Czy rzeczywiście zwiększyła się ilość pieniędzy, jako takich? Gdy popatrzymy na źródła, przekonamy się, że wzrosła tylko ilość substytutu pieniądza, czyli tego znajdującego się na kontach klientów banków (M3), która mówi wyłącznie: „tyle należy się wam od nas pieniędzy”. Ilość „prawdziwych” pieniędzy, a więc gotówki i tych na kontach banku centralnego prawie nie uległa zmianie! Popatrzmy na tę sytuację w Niemczech (jak już wspominałem tamtejsza biurokracja dostarcza nam wielu cennych informacji). Nieocenionym źródłem jest też tamtejszy teoretyk pieniądza Helmut Creutz albo ewentualnie dla znających język francuski. Gorąco polecam jego książkę „Das Geld-Syndrom”, która wyszła także po angielsku: „The Money Syndrome” i po francusku: „Le syndrome de la monnaie”. Na jego stronie internetowej znajdziemy potwierdzenie. Ilość gotówki i pieniędzy banku centralnego praktycznie nie uległa zmianie. Potwierdza to także wyprowadzony wcześniej wzór na wzrost dochodów kapitałowych – kapitał początkowy jest stały, wykładniczo wzrasta jedynie oprocentowanie. Ciekawostką jest jedynie gwałtowny wzrost ilości pieniędzy na rachunkach rozliczeniowych od początku tat 90. Zostało to spowodowane potrzebą trzymania na nich większych sum dla operacji giełdowych. Nie powinno to być dla nas zaskoczeniem. Wiemy już, że te „prawdziwe” pieniądze są potrzebne tylko przy przesunięciach pomiędzy bankami lub operacjach gotówkowych, które są jednak coraz rzadsze.

Gdy tak trzeźwo popatrzeć na obecną sytuację banków, to jest ona nie do pozazdroszczenia. Dla gwałtownie rosnącego majątku na kontach (rozdzielmy w ten sposób pojęcia pieniądz i majątek, bo widzimy, że to nie jest to samo), muszą one znaleźć coraz to większą ilość lokat przynoszących zysk. W tej sytuacji nie dziwi wywoływanie baniek spekulacyjnych i innych wynaturzeń na rynkach finansowych – bo przy ich pomocy można łatwo osiągnąć konieczne zyski (tylko pozorne, ale kogo to interesuje!) – oraz udzielanie kredytów dla osób nie mających szans na ich spłacenie – jak to było przy amerykańskich nieruchomościach.

Nie lepiej przedstawia się też sytuacja z pokryciem dla tego pieniądza w realnych wartościach. Po prostu od pewnego momentu daje się w zastaw rzeczy, które będą wyprodukowane w przyszłości, albo zawyża wartość już istniejących – na przykład nieruchomości. Na obecnie wydawane pieniądze, będą więc pracować (za darmo!) nasze dzieci, wnuki i prawnuki(!), a państwo daje w zastaw podatki, które z nich ściągnie.

Państwa także starają się pomóc bankom rozluźniając krępujące je przepisy. Przykładem tego była likwidacja przez Billa Clintona w 1999 roku, obowiązującego w USA od 1933 roku zakazu łączenia działalności komercyjnej banków, z bankowością inwestycyjną, znanego jako „Glass-Steagall Act”. Przepis ten miał chronić oszczędności „zwykłych” obywateli przed użyciem ich do ryzykownych spekulacji. Podobne akty prawne obowiązujące w innych państwach także zostały zlikwidowane.

Ale już widzę pilnych studentów ekonomii, którzy aż przebierają nogami z niecierpliwości, aby zadać pytanie: ale dlaczego nie mamy inflacji, za to w coraz większej ilości państw – deflację? Pytanie jest oczywiście bardzo trafne i należy się za nie pochwała. Jak wyjaśniliśmy już sobie wcześniej, pojęcie inflacji dotyczy wyłącznie „normalnego” rynku towarów i usług. Jeśli jednak podciągniemy to pojęcie pod rynki finansowe, otrzymamy obraz klasycznej inflacji! Trafiają tam coraz szybciej rosnące dochody kapitałowe. Przy ograniczonej podaży akcji i innych papierów wartościowych następuje po prostu wzrost ich ceny, spowodowany mechanizmami klasycznej inflacji. To jest właśnie mechanizm sławetnego wzrostu wszelakich indeksów giełdowych! Poza tym warunkiem wystąpienia inflacji na normalnym rynku konsumenckim, jest względnie równomierne rozłożenie będącej w obiegu ilości pieniędzy pomiędzy wszystkich obywateli. Jak już sobie wcześniej wyjaśniliśmy przyrasta (coraz szybciej) wyłącznie kapitał, który jest wyłączony z obiegu na normalnym rynku towarowym i który służy wyłącznie pomnażaniu samego siebie. Nie tylko nie trafia on do naszych kieszeni, ale wręcz przeciwnie wyciąga z nich pieniądze i zubaża nas! Dlatego też mamy inflację na rynku kapitałowym, a deflację na rynku towarowym. Owszem, rynki te są ze sobą powiązane, przykładem jest wzrost cen takich obiektów spekulacji, które są równocześnie towarami, jak ropa naftowa, gaz ziemny, surowce czy żywność, ale to akurat przyspiesza tylko deflację na rynku towarowym i spowodowane tym ogólne podwyżki cen, które błędnie interpretowane są jako efekt inflacji! Inflację na rynku towarowym mógłby wywołać jedynie masowy przepływ pieniędzy z rynku kapitałowego do naszych kieszeni, ale ten funkcjonuje tylko w odwrotnym kierunku. Jak już raz wspomniałem, ceny zawsze podążają za płacami, a nie odwrotnie i garstka posiadająca wszystko, nie jest w stanie wygenerować wystarczająco dużego popytu dla ogólnego wzrostu cen. Poza tym pieniądze z dochodów kapitałowych nie trafiają do kieszeni konsumentów, tylko tej warstwy, która mając je w nadmiarze, nie ma ich już na co wydawać. Ale jest jeszcze gorzej! Już od wielu lat dochody kapitałowe nie mają pokrycia we wzroście gospodarczym. Wspomniany powyżej przepływ jest więc przepływem pieniędzy ODBIERANYCH!! warstwom nie posiadającym kapitału! Następuje to poprzez zwolnienia, obniżki płac, umowy śmieciowe, podwyżki wieku emerytalnego i całą masę innych sposobów. Obecnie system ten generuje zatem deflację na rynku towarowym oraz postępujące (od dołu ku górze) coraz szybsze zubożenie społeczeństwa oraz jego rozwarstwienie.

Uff! Trochę sobie wyjaśniliśmy. Spróbujmy teraz poskładać to do kupy i ująć wszystko w kilku punktach.

  • W obecnym systemie monetarnym pieniądze trafiają do obiegu jako dług.
  • Osoby, lub jednostki gospodarcze o dużych dochodach, akumulują swoje nadwyżki kapitałowe w formie oszczędności.
  • Nasza gospodarka jest zamkniętym systemem, w którym wszystkie nadwyżki kapitałowe (oszczędności) muszą z powrotem trafić do obiegu. W przeciwnym razie zabraknie w nim pieniędzy!
  • Powrót ten następuje w formie kredytów, do których udzielania używa się owe nadwyżki.
  • „Nagrodą” za ten powrót do obiegu jest oprocentowanie nadwyżek kapitałowych (oszczędności).
  • Jako, że w obiegu jest tylko tyle pieniędzy, ile zostało pożyczone, jedyną możliwością spłaty tego oprocentowania jest wzięcie wyższych kredytów.
  • Mechanizm ten powoduje jednak wykładniczy wzrost nadwyżek kapitałowych!
  • Jako, że pieniądze są długiem, powoduje to także identyczny, wykładniczy wzrost zadłużenia! Każdy dług, jest bowiem równocześnie czyimś majątkiem! (ale niekoniecznie odwrotnie!)
  • Nowe kredyty na oprocentowanie muszą być zrównoważone przez wzrost gospodarczy. Jako, że jest on liniowy, dochodzi po pewnym czasie do zachwiania tej równowagi. Zadłużenie państwa musi wtedy zastąpić brakującą ilość kredytobiorców.
  • Ze względu na gigantyczne rozmiary tych długów, możliwości spłaty chociażby tylko odsetek od nich, szybko zostają wyczerpane, konieczne są więc cięcia inwestycyjne, socjalne i płacowe.
  • Cięcia te obniżają siłę nabywczą ludności i prowadzą do deflacji i recesji.
  • Recesja powoduje bezrobocie, spadek dochodów ludności oraz spadek dochodów państwa z podatków, co uruchamia samonapędzający się mechanizm pogłębiający recesję.
  • Z braku możliwości inwestycji w realnej gospodarce następuje przepływ wolnego kapitału na rynki finansowe. Nadmiar kapitału prowadzi wtedy do ich wynaturzenia.
  • Banki, nie mogąc znaleźć dostatecznej ilości pewnych inwestycji, zagrożone są bankructwem. Państwo przejmuje więc ich długi, aby nie dopuścić do katastrofy sytemu finansowego.
  • Wysokość długów przekracza możliwości ich obsługi i następuje kolaps systemu finasowego.

Wszystko to obserwujemy obecnie na świecie pod nazwą kryzysu. Początkowo nazywano go kryzysem gospodarczym, obecnie finansowym. Tak naprawdę jest to kryzys systemu monetarnego. Ale tego (jeszcze) nikt nie odważa się oficjalnie powiedzieć. Kryzys ten nie jest wcale jakimś wyjątkowym zjawiskiem! Jak pokazują badania Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 1970-2007 wydarzyło się na świecie:

145 kryzysów bankowych

208 kryzysów walutowych

72 kryzysy finansów państwowych

425 kryzysów finansowych

Kryzysy powyższe miały jedynie lokalne, ograniczone rozmiary, obecny kryzys ma rozmiary globalne.

To, że taki model nie jest w stanie ciągle funkcjonować, i że po pewnym czasie musi dojść do koncentracji kapitału i zasobów w ręku coraz mniejszej ilości ludzi, zostało doskonale udowodnione. Grupa naukowców z Department of Ecology, Evolution and Behavior z University of Minnesota w USA opublikowała wyniki swych badań pod tytułem „Entrepreneurs, Chance, and the Deterministic Concentration of Wealth”. Na względnie prostym modelu matematycznym, przy założeniu, że gospodarka tworzy nadwyżki, które są następnie reinwestowane, wykazali oni, że po pewnym czasie następuje praktycznie 100-procentowa koncentracja kapitału. Kogo to interesuje – źródło.

Do identycznych, dodatkowo potwierdzonych empirycznie wniosków, doszedł jeszcze w 19. wieku Vilfredo Pareto.

Na marginesie małe odejście od tematu, które może oszczędzić późniejszych rozczarowań tym, którym w tej chwili zamarzyła się rola rentiera (to taki, który żyje z procentów). Z pewnością znajdzie się ktoś, kto pomyśli – nie mam kredytów, nie muszę nic spłacać, zarobki wystarczają mi na życie i jeszcze mogę coś odłożyć, więc skoro oprocentowanie moich oszczędności rośnie wykładniczo, to po jakimś czasie będę mógł wygodnie żyć z procentów. Zastanówmy się przede wszystkim nad stwierdzeniem o braku kredytów. Oczywiście, jeśli ich nie mamy, nie potrzebujemy ich spłacać. Ale dotyczy to tylko naszych kredytów! Tak naprawdę codziennie, nie wiedząc o tym, spłacamy cudze kredyty. Kupujemy na przykład bułkę w piekarni. Popatrzmy (w ogromnym uproszczeniu) co się kryje za jej ceną: rolnik wziął kredyty na budynki gospodarcze, maszyny, nawozy, ziarno na siew i wliczył je w cenę zboża. Handlarz zbożem wziął kredyt na spichrze i suszarnie, który też wliczył w swoją cenę. Młynarz na budynki i urządzenia we młynie. Piekarz na piekarnię i jej wyposażenie. Spłata tych kredytów sumuje się w cenie bułki, którą kupujemy! Niestety nie znalazłem nigdzie oficjalnych danych na ten temat (nikt nie prowadzi takich badań), ale już pobieżne szacunki (grubo zaniżone!) mówią, że w zależności od produktu jest to od 10% do 60% ceny! W większości źródeł, z którymi się spotkałem, przyjmowano do analiz 40%. Tak więc, aby zostać rentierem, trzeba na początek dysponować dochodami kapitałowymi, które przewyższają 40% naszych wydatków, bo tyle mniej więcej wynosi suma spłacanych przez nas cudzych kredytów, zawartych w produktach i usługach, które kupujemy. Załóżmy zatem, że zarabiamy rocznie 12 x 3500 = 42.000 PLN, z czego wydajemy rocznie 40.000 PLN. Musimy więc mieć dochody z odsetków większe niż 40.000 x 40% = 16.000 PLN. Zakładając roczne oprocentowanie w wysokości 3%, musimy zatem mieć na koncie minimum 16.000 / 0,03 = 533.333 PLN. Dopiero przy takich dochodach z naszych oszczędności będziemy przy obecnym sytemie monetarnym „wychodzić na zero”. Im wyższe będą nasze dochody, tym więcej pieniędzy będzie do nas przepływało od tych, którzy tej granicy nie osiągają. Tak wygląda „sprawiedliwość” obecnego sytemu monetarnego! Teraz rozumiemy, że to właśnie system monetarny jest (coraz szybciej funkcjonującym!) podstawowym mechanizmem transferu dochodów uboższych warstw społeczeństwa do warstw bogatych! Dochodzi do niego oczywiście jeszcze „sprawiedliwy” system podatkowy, ale transferowane tą drogą sumy, to drobiazg w porównaniu do tych, które (zupełnie niezauważalnie dla przeciętnego zjadacza bułek!) „przesuwa” system monetarny!

Dalej ->