Klej czy dynamit – część 2

Wspomniałem w pierwszej części o diametralnie różnym podejściu Niemiec oraz pozostałych krajów strefy Euro do sprawy gospodarki. Niemcy postawili na zrównoważony budżet i na oszczędności. Pozostałe kraje na rozwój gospodarczy i zwalczanie bezrobocia (jedno i drugie z sukcesem). Przez pierwsze lata po wprowadzeniu Euro wszystko funkcjonowało bez większych zakłóceń. Jedynie w Niemczech społeczeństwo ubożało i rosło bezrobocie. Niemcy nazywane były powszechnie chorym człowiekiem Europy. W celu uzdrowienia chorego, zarówno niemieccy politycy, ekonomiści, a co najdziwniejsze, także związki zawodowe(!), stosowali z uporem metodę znaną ze średniowiecza – upuszczanie krwi. Jeśli po jej upuszczeniu nie następowała poprawa, oznaczało to według nich, że upuszczono za mało krwi – czyli oszczędności są zbyt małe. Równocześnie krzyczeli w niebogłosy, że postępowanie pozostałych krajów prowadzi prostą drogą do katastrofy. Jak widzimy, ich kasandryczne przepowiednie sprawdziły się – mamy kryzys Euro! Czy jednak Niemcy mają rację, mówiąc, że właśnie to postępowanie doprowadziło do kryzysu Euro? Sprawa nie jest taka prosta. Przede wszystkim nie jest łatwo wyjaśnić przyczyny tego kryzysu. Jest ich wiele. Co gorsza nie ma powszechnej jedności w tej sprawie. Nie ma też jedności w odpowiedzi na pytanie – co trzeba zrobić aby wyjść z tego kryzysu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kompletne niezrozumienie tego, jak funkcjonuje unia walutowa. Ta sama waluta w wielu państwach, to nie to samo, co waluta w jednym państwie! Że nie rozumieją tego zwykli obywatele, dziennikarze i politycy – to można jeszcze zrozumieć. Ale że nie rozumieją tego (albo może nie chcą zrozumieć) ekonomiści – to zakrawa już na skandal i jest jeszcze jednym potwierdzeniem (nie tylko mojego) przekonania, że ekonomia to nie nauka, ale forma intelektualnej prostytucji! Jeszcze bardziej można się utwierdzić w tym przekonaniu, gdy prześledzi się samotną walkę, jaką od lat toczy niemiecki ekonomista Heiner Flassbeck. Były szef UNCTAD przedstawia najbardziej spójną intelektualnie, opartą na faktach i oficjalnych danych, analizę przyczyn kryzysu Euro. Po kolei rozprawia się też z innymi poglądami i próbami wyjaśnień. Wspomniałem już o nim w jednym z moich wcześniejszych wpisów. Gdy prześledzi się jego stronę internetową, można jedynie ze smutkiem powiedzieć, że jest to głos wołającego na puszczy. Od lat śledzę jego artykuły i jak do tej pory wszystkie jego przepowiednie sprawdziły się – co najlepiej świadczy o ich trafności.
Nie wiem, czy uda mi się w przystępny sposób przedstawić jego poglądy, ale spróbuję.

Mówiąc w największym skrócie, obecnemu kryzysowi Euro winni są Niemcy, którzy poprzez swoją wspomnianą już wyżej politykę oszczędności, połączoną z dumpingiem płacowym, doprowadzili do nadmiernej konkurencyjności (cenowej!) swojej gospodarki. W efekcie ich towary stały się tańsze od takich samych towarów w pozostałych krajach strefy Euro. Doprowadziło to do zachwiania równowagi w handlu międzynarodowym i do nadmiernego zadłużenia tych krajów wobec Niemiec. W normalnych warunkach – gdy każdy kraj ma swoją walutę – taka nierównowaga jest niwelowana przez pozostałe kraje, poprzez dewaluację (obniżkę kursu, czyli potanienie) ich walut. Inną możliwością jest rewaluacja (podwyżka kursu, czyli podrożenie) waluty kraju-eksportera przez „rynek”. W jednym i drugim przypadku dochodzi do wyrównania cenowej konkurencyjności towarów. W unii walutowej kraje pozbawione są takiej możliwości – w końcu wszyscy mają tę samą walutę. Aby zobaczyć skalę tego zjawiska, konieczne jest porównanie realnych kursów wymiany. Wyjaśnijmy sobie najpierw co to takiego. W odróżnieniu od nominalnych kursów wymiany, czyli kursów pomiędzy dwiema różnymi walutami, jest to stosunek w jakim może być wymieniony umowny koszyk towarów i usług w jednym kraju na taki sam koszyk w innym kraju. Skalę tego zjawiska w strefie Euro widać w unijnym raporcie. Wykres jest mało czytelny, ale od razu rzuca się w oczy najniższa krzywa, należąca do Niemiec.

Inną, może nawet lepszą, metodą jest porównanie jednostkowych kosztów pracy. Jest to po prostu stosunek kosztów pracy do produktu krajowego. Ten wskaźnik daje nam równocześnie lepszy obraz inflacji panującej w danym kraju. Porównanie głównych krajów strefy Euro, daje nam ten sam obraz, co w wypadku realnych kursów wymiany. Niemcy znowu wyraźnie odróżniają się od pozostałych krajów.

Jeśli pominie się ewentualność wystąpienia ze strefy Euro, istnieją praktycznie tylko dwie metody powrotu do stanu równowagi: albo Niemcy przez wiele lat z rzędu będą podwyższać płace, albo pozostałe kraje zaczną wzorem Niemiec także obniżać płace i wydatki budżetowe. Nie trzeba być geniuszem, aby przewidzieć, która ewentualność zostanie wybrana. Na pewno nie pierwsza!

O ile nie bardzo można negować fakty, to można je różnie interpretować. Tak samo jest z oceną tego zjawiska. W Niemczech, oraz w dużej mierze także w Europejskim Banku Centralnym, dominuje przekonanie, że Niemcy robią wszystko prawidłowo, dbając o konkurencyjność swojej gospodarki. Nic dziwnego, takie postępowanie jest całkowicie zgodne z miłościwie nam panującą neoliberalną doktryną, mówiącą, że każde działanie prowadzące do obniżek płac, jest prawidłowe.

Danymi można także manipulować. Jeśli trzeba, można je także fałszować. Przed taką metodą nie cofnął się nawet szef Europejskiego Banku Centralnego – Mario Draghi. 14 marca 2013 zaprezentował on szefom państw grupy Euro dane, które miały obrazować skalę utraty konkurencyjności przez państwa nieidące „niemiecką drogą”. Szkopuł w tym, że dane te były fałszywe! Wykresy na stronie 10. mają pokazywać stosunek wzrostu płac (Compensation per Employee) do wzrostu wydajności pracy (GDP per Employee). O ile wzrost wydajności został przedstawiony jako wzrost realny – czyli z uwzględnieniem inflacji, o tyle wzrost płac – jako nominalny, czyli bez uwzględnienia inflacji! Na szefach państw wykresy te zrobiły oczywiście piorunujące wrażenie. Nie wiedzieli oni jednak, że były to dane fałszywe. Niech mi nikt nie opowiada bajek, że szef EBC i jego współpracownicy robią takie szkolne błędy! Chodziło niedwuznacznie o wywarcie presji, na podjęcia przez te kraje działań identycznych jak w Niemczech! Churchill powiedział kiedyś, że polityk to ktoś, kto dwa razy pomyśli, zanim nic nie powie. O szefach banków centralnych można powiedzieć to samo. Tylko, że wcześniej co najmniej cztery razy pomyślą.

Skalę nacisku na poszczególne kraje najlepiej pokazuje to, co stało się po ostatnich wyborach w Portugalii. Prawicowy rząd, który wprowadził drastyczne oszczędności i cięcia socjalne, stracił większość parlamentarną na rzecz lewicy. Prezydent Portugalii, zamiast powierzyć misję tworzenia nowego rządu zwycięzcom, złamał konstytucję i zlecił prawicy utworzenie mniejszościowego rządu, który nie ma szans na rządzenie krajem. Paradoksalnie to amerykańskie media nazwały rzecz całą po imieniu: „Portugal’s Democracy Cracks Under Weight Of Austerity” – portugalska demokracja załamała się pod ciężarem programu oszczędnościowego! O Grecji nie ma nawet co mówić. Były grecki minister finansów i uczestnik rokowań określił warunki umowy jako „fiskalny waterboarding”!

Nie trzeba także wysokiego ilorazu inteligencji, aby wyobrazić sobie co się stanie, gdy wszystkie państwa pójdą „niemiecką drogą” – zaczną oszczędzać i obniżać płace. W tej chwili Niemcy są „mistrzami świata” w eksporcie. Także w naszych mediach stawiani są z tego powodu za wzór do naśladowanie. Czy słusznie? Media stwarzają oszukańczy obraz kraju, którego gospodarka funkcjonuje rzekomo na zasadzie: jesteśmy syci, więc sprzedajemy to, czego nie jesteśmy w stanie sami skonsumować. Gdy patrzymy jednak na powyższe dane, widzimy jednak zupełnie inny obraz, który opisać można słowami: konsumujemy coraz mniej, aby coraz więcej sprzedać. Jednostkowe koszty pracy mówią nam także jednoznacznie, że niemieckie społeczeństwo, poza wątpliwą satysfakcją bycia „mistrzem świata”, nic z tego nie ma!

Zastanówmy się w tej chwili, co się stanie, jeśli wszyscy, naśladując Niemców, zaczną oszczędzać. Kto wtedy będzie kupował wszystkie te wyprodukowane towary? Chyba Marsjanie. Będziemy mieli recesję i deflację niewyobrażalnych rozmiarów!

Czy zatem wszyscy ci profesorowie, eksperci i szefowie banków są takimi idiotami, że nie są w stanie tego zrozumieć? Na pewno nie! Są luksusowymi, dobrze opłacanymi prostytutkami i nie chcą skończyć, jak były szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego – Dominique Strauss-Kahn. Zaledwie kilka dni po swoim wystąpienia, w którym krytykował politykę MFW i przedstawiał zmiany, które chce wprowadzić, został na podstawie sfingowanych oskarżeń oskarżony o gwałt. Po medialnym linczu został zmuszony do ustąpienia ze stanowiska. W podobny sposób został parę lat wcześniej „załatwiony”, niewygodny dla Wall Street, Eliot Spitzer.

Należy jednak zadać sobie także pytanie: jak mogło dojść do takiej nierównowagi? Po prostu, wspomniane w poprzednim odcinku kryteria z Maastricht, mówią wyłącznie o inflacji. Nie ma w nich ani słowa o deflacji! Nie da się teraz powiedzieć, czy nikt o tym nie pomyślał, czy też zrobiono to umyślnie. Możemy to sobie różnie interpretować, faktem jest jednak, że Niemcy (świadomie lub nie) od momentu prac przygotowawczych do unii walutowej, do chwili obecnej, robią wszystko, aby tę unię rozsadzić. Początkowo robił to niemiecki bank centralny – Bundesbank, potem pałeczkę od razu przejęły kolejne rządy, które wykorzystały wspomnianą wyżej lukę w kryteriach stabilizacyjnych. Paradoksalnie Niemcy są krajem, który najbardziej na tej unii skorzystał. Drugi raz w powojennej historii przychodzi im z pomocą międzynarodowy system walutowy. Pierwszy raz był to system z Bretton Woods i stały kurs wobec dolara, który, mimo szybkiego rozwoju gospodarczego Niemiec, utrzymywał kurs marki na zaniżonym poziomie. Ułatwiło to w dużej mierze powojenny niemiecki cud gospodarczy, stwarzając warunki do sprzedaży niemieckich towarów po zaniżonych cenach. Gdyby niemiecka marka istniała do dziś, jej obecny niebotyczny kurs uniemożliwiłby Niemcom jakikolwiek eksport. Oni najwięcej korzystają też na wojnie walutowej, jaką prowadzi obecnie EBC i stałym dążeniu do zaniżenia wartości Euro. Podcinają więc gałąź, na której siedzą! Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: czemu tak robią? Spotkałem się już z wieloma teoriami na ten temat. Także z teoriami spiskowymi, mówiącymi, że jest to spisek Bundesbanku, dążącego do ponownego wprowadzenia marki i uczynienia z niej waluty światowej i następcy dolara. Nie bardzo w to wierzę i nie sądzę, że byliby aż tak naiwni aby wierzyć, że USA na coś takiego pozwolą! Prędzej skłonny jestem użyć słów Chrystusa na krzyżu i powiedzieć: wybaczcie im, albowiem nie wiedzą co czynią!

Co zatem należy w obecnej sytuacji zrobić? Co do tego także nie ma zgody. Jest parę propozycji europejskich polityków. Wspomnę o nich w następnym odcinku. Spróbuję wtedy także wyjaśnić, czemu nie będą one funkcjonować. Jak już wspomniałem, zarówno Niemcy, jak i EBC są zdania, że wszyscy, wzorem Niemiec, powinni oszczędzać. Wyjątkiem jest tu znowu Heiner Flassbeck, który mówi, że w najbliższych latach konieczne są w Niemczech solidne podwyżki płac i umiarkowane oszczędności w pozostałych krajach. Wyjaśniłem już wcześniej, czemu nikt go nie posłucha, chociaż jest to najbardziej sensowna propozycja!

Co się jednak stanie, gdy żaden z krajów nie będzie chciał ustąpić? Ani Niemcy nie będą chcieli zrezygnować ze swoich nadwyżek w handlu zagranicznym, ani pozostałe kraje obniżać poziom życia swoich obywateli? Tak na prawdę nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Możliwe są różne scenariusze. Poza jedynym realnie możliwym scenariuszem – rozpadem unii walutowej, nie są one jednak zbyt realne. Jednym z nich są na przykład cła na produkty niemieckie. Byłoby to jednak praktycznie końcem wolnego handlu w Unii i początkiem jej rozpadu. Innym wariantem jest unia transferowa. Mówiąc w uproszczeniu, kraje z nadwyżką w handlu, transferowałyby swoje zyski do krajów z deficytem. Jest to całkowicie nierealne. Oznaczałoby to w praktyce, że Niemcy musieliby pracować na „leniwych” przedstawicieli pozostałych krajów Europy. Jeszcze inną możliwością jest rozwiązanie, które funkcjonuje w każdym państwie na świecie, posiadającym swoją walutę: wszystko trafia do wspólnego kotła – budżetu i z niego rozdzielane jest między wszystkie państwa. To jednak oznaczałoby jednak konieczność powstania rządu europejskiego i praktycznie likwidację poszczególnych państw. W chwili obecnej jest to także całkowicie nierealne.
Można podawać jeszcze wiele scenariuszy, ale wszystkie można od razu między bajki włożyć.

Możemy sobie zatem już odpowiedzieć na postawione w tytule pytanie: czy Euro to klej, który spaja Unię Europejską, czy też dynamit, który ją rozsadza. Widać jednoznacznie, że w obecnej postaci jest to dynamit! Czy się to zmieni – trudno dziś powiedzieć, zwłaszcza, że jest jeszcze sporo innych „lasek dynamitu” mogących Unię rozsadzić. Ale to jest już inny temat.

Spotkałem się gdzieś z określeniem, że polityka polskiego rządu w kwestii wejścia do strefy Euro przypomina pijanego w drzwiach. W tamtej wypowiedzi miał to być zarzut, ale ja sądzę, że jest to polityka godna pochwały! Niech nasze rządy stoją w tych drzwiach nie dając ich zamknąć, wodząc błędnym wzrokiem i coś tam bełkocząc bez ładu i składu. Tak naprawdę i tak nie potrafią nic innego robić, więc nawet nie muszą udawać – świetnie im to wychodzi! Nie muszą nic więcej robić. W zależności od sytuacji albo zostaniemy wepchnięci do środka przez chcących wejść, albo wypchnięci na zewnątrz przez wychodzących.

Klej czy dynamit – część 1

Co jakiś czas ożywa u nas dyskusja na temat tego, czy Polska powinna przystąpić do strefy Euro. Jak do tej pory nie spotkałem się jednak z całościową analizą tego problemu, która rozważałaby wszystkie za i przeciw. O ile argumenty „za” są zwykle rzeczowe i konkretne (co nie zawsze oznacza prawdziwe!), to argumenty na „nie”, są zwykle natury bardziej emocjonalnej i dotyczą głównie podwyżek cen, jakich doświadczyli konsumenci w krajach, które Euro wprowadziły.

Spróbujmy zatem zastanowić się spokojnie nad tym tak ważnym dla kraju problemem. Nie da się tego zrobić, jeśli na początku nie przyjrzymy się bliżej instytucji, jaką jest sama Unia Europejska i jej wspólna waluta – Euro. Nasz stosunek do Unii Europejskiej jest ambiwalentny, a nawet trochę schizofreniczny. Z jednej strony postrzegamy ją jako dobrodziejstwo. Przede wszystkim ze względów finansowych. Co roku wpływają do kraju spore pieniądze, dzięki którym – co tu ukrywać – wszystkim żyje się lepiej. Trzeba sobie jasno i uczciwie powiedzieć, że z samych tylko pieniędzy polskich podatników, nie dałoby się sfinansować wszystkiego tego, co zbudowano w naszym kraju od momentu wstąpienia do Unii. Na pewno mniej pieniędzy wpadłoby także do kieszeni skorumpowanych polityków i urzędników oraz wszelakiej maści kombinatorów, cwaniaczków i oszustów. Tematem na osobną dyskusję jest pytanie, czy większość tych pieniędzy wydano rozsądnie i czy przyczyniły się one do takiego rozwoju kraju, że po wygaśnięciu okresu wsparcia finansowego będzie możliwe utrzymanie obecnego poziomu życia. Częściowo odpowiemy sobie później na to pytanie.
Z drugiej jednak strony zdajemy sobie sprawę z tego, że tych pieniędzy nie otrzymujemy za darmo. Wprawdzie nie są to kredyty, które musielibyśmy kiedyś spłacać, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że nikt nie daje pieniędzy za darmo. W jakiś sposób musi się to dającym opłacać.
Z jednej strony dumni jesteśmy z tego, że oficjalnie jesteśmy Europejczykami, z drugiej czujemy się Europejczykami drugiej kategorii.
Z jednej strony zdajemy sobie sprawę z naszych opóźnień, na przykład w systemach prawnych. Wiemy, że dzięki Unii nasz system prawny zmienił się trochę na lepsze. Z drugiej strony boimy się, że Unia może wymusić na nas przyjęcie przepisów, którym jesteśmy przeciwni – na przykład o małżeństwach tej samej płci.
Przykłady można mnożyć. Nie lepiej jest jednak w innych krajach Unii. Wszyscy jej obywatele nie mają o tej organizacji jednego zdania. Z jednej strony są zadowoleni, z innej nie. Na pewno wszyscy są zadowoleni, bo to głównie dzięki Unii, Europa (a przynajmniej jej duża część) żyje od wielu lat w pokoju i, jak na razie, względnym (ale nie powszechnym) dobrobycie. Z drugiej strony Unia postrzegana jest jako całkowicie nieprzejrzysty, biurokratyczny moloch, rządzący się swoimi prawami i coraz bezwzględniej mieszający się do polityki poszczególnych państw członkowskich.

Aby lepiej zrozumieć istotę tych sprzeczności musimy poznać genezę powstania Unii Europejskiej i historię jej rozwoju. Większość z nas uważa, że Unia jest wspólnotą państw, a co za tym idzie narodów europejskich. Tak zresztą próbują nam ją przedstawić politycy, dziennikarze oraz unijni urzędnicy. Tak zresztą może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Ale jest to wierutne kłamstwo! To nie wola narodów i społeczeństw Europy była przyczyną powstania tego tworu. Unia powstała jako wspólnota gospodarek państw założycielskich – Belgii, Francji, Holandii, Luksemburga, Niemiec i Włoch. Początkowo obejmowała wyłącznie przemysł ciężki tych krajów. Chodziło bowiem o to, aby żaden z tych krajów nie mógł zbroić się na własną rękę i stać się zagrożeniem dla swoich sąsiadów. Później unię tę rozszerzono na całe gospodarki. Motorem napędowym powstawania Unii nie była zatem wola społeczeństw, ale wola polityków, a przede wszystkim wola kapitału europejskiego i międzynarodowego. Dlatego struktura i forma zarządzania Unią od samego początku nie miała nic wspólnego z regułami demokracji. I tak jest do dziś! Społeczeństwo, lub społeczeństwa Europy nie są suwerenem Unii Europejskiej! Na ile są one suwerenami we własnych krajach, to już osobny temat. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny – Bundesverfassungsgericht wyraźnie dawał temu wyraz w wielu swoich wyrokach. Unia powstała nie z woli i dla dobra narodów Europy, ale z woli i dla dobra kapitału i gospodarki europejskiej. Dokładnie widać to w wydanym niedawno „Raporcie pięciu prezydentów”. Poniższy jego fragment mówi to wyraźnie:
In the end, a competitive economy is one in which institutions and policies allow productive firms to thrive. In turn, the development of these firms supports the expansion of employment, investment and trade.” – w końcu, konkurencyjna gospodarka to taka, której instytucje i zasady działania umożliwiają wzrost firm. W rezultacie rozwój tych firm wspiera wzrost zatrudnienia, inwestycji i handlu (tłumaczenie moje).
Milcząco zakłada się więc, że dobro kapitału jest tożsame z dobrem wszystkich mieszkańców Europy. Że wcale nie musi tak być, wskazuje właśnie wspomniany powyżej raport. Przewiduje on właściwie nic innego, jak dalsze ograniczenie roli Parlamentu Europejskiego (jedynej, mniej lub bardziej demokratycznie, wybieranej instytucji w Unii!) i sprowadzenie go do roli instytucji doradczej bez wyraźnie określonych kompetencji. Przewiduje się także stworzenie w każdym kraju tzw. Competitiveness Authorities – komisji konkurencyjności. Zadaniem ich ma być głównie kontrola nad płacami. Komisje te także nie będą wybierane demokratycznie i od razu można powiedzieć, że dążyć one będą nie do wzrostu, ale do spadku płac. Tak właśnie jest pojmowane dobro społeczeństw Europy!

W momencie powstawania Unii, Europa była także „na garnuszku” USA, które wspomagały ją gospodarczo (plan Marshalla) i militarnie. Miały więc one także coś do powiedzenia. Jedno z państw-założycieli – Niemcy, nie tylko nie było państwem suwerennym, ale także podzielonym. To wszystko także miało swoje znaczenie.
Świat był podzielony na dwa wrogie sobie obozy. ZSRR trzymało w garści gospodarki podległych sobie krajów. Należało więc zjednoczyć się i w ten sposób stworzyć przeciwwagę. Było więc faktycznie wiele powodów do jednoczenia się Europy.
W miarę upływu czasu, uległa także zmianom struktura oraz sposoby działania Unii. Zadbano o stworzenie przynajmniej pewnych pozorów demokracji. Najbardziej widocznym przykładem jest tu Parlament Europejski. Chociaż istnieje on od początku Unii, jednak bezpośrednie wybory do niego wprowadzono dopiero w roku 1979. Jego rola nie jest jednak porównywalna do roli każdego parlamentu w mniej lub bardziej demokratycznym kraju. Nie jest instytucją nadrzędną wobec wszystkich innych instytucji! Utworzono go jedynie dla stworzenia pozorów demokracji.

Proces podejmowania decyzji w Unii także nie jest jednoznacznie określony i jest wynikiem długotrwałych i niejasnych przepychanek wielorakiej natury.
Kompletnie niejasne i niemające nic wspólnego z demokracją, są także mechanizmy powoływania na kluczowe stanowiska w Unii. Osobom nieco starszym, pamiętającym okres komunizmu, przypominać to będzie na pewno kierownicze struktury w partiach komunistycznych. Tam także nikt naprawdę nie wiedział według jakich kryteriów je wybierano. Może dlatego i tu i tam istnieje stanowisko komisarza, wprawdzie nie ludowego – jak w komunizmie, ale unijnego!

Wszystkie te czynniki nie były więc optymalne dla powstania wspólnej waluty europejskiej. Proces jej powstawania obfituje także w całą masę niejasności i zagadek, które są źródłem dla całej masy teorii, w tym oczywiście także teorii spiskowych!

Podstawowa przyczyna powstania wspólnej europejskiej waluty była właściwie identyczna z przyczyną powstania samej Unii – uniknięcie wojny w Europie. Wojny walutowej. Po załamaniu się systemu z Bretton Woods i odejściu od systemu stałych kursów walutowych nastąpił okres wzmożonej konkurencji między walutami. Ich kursy ustalane były teraz przez „rynek”, więc poszczególne waluty musiały dostosować się do jego kryteriów atrakcyjności. Głównym kryterium jest niska inflacja. To kryterium kłóci się jednak z proponowaną przez Keynesa aktywną rolą państwa, która przewiduje stymulowanie wewnętrznej koniunktury poprzez inwestycje państwowe. Celem tych inwestycji ma być nakłonienie obywateli do zwiększonej konsumpcji, poprzez zwiększenie ilości pieniędzy w ich kieszeniach. Pieniędzy zarobionych na przykład przy budowie lub modernizacji infrastruktury kraju. Takie działanie prowadzi jednak w prostej linii do wzrostu inflacji, czyli obniżenia atrakcyjności waluty. Rynki nagradzały więc państwa, które podwyższały stopy procentowe aby spowodować podrożenie kredytów, a przez to zmniejszyć ilość pieniędzy w obiegu. Bardzo mile były widziane także działania natury fiskalnej – podwyżki podatków dla mniej zarabiających oraz wszelakiego rodzaju cięcia socjalne. Inwestorzy omijali szerokim łukiem państwa niestosujące się do tych kryteriów.
Przywódcy krajów europejskich postanowili złagodzić konkurencję między walutami swoich państw i w 1979 roku została wprowadzona europejska jednostka rozliczeniowa – ECU (European Currency Unit). Pełniła ona podobną rolę, jaką w systemie z Bretton Woods pełnił dolar – waluty, wobec której ustalano kursy innych walut. W przeciwieństwie do dolara, nie była ona jednak realnie istniejącą walutą. Nie uzyskała ona także pełnej akceptacji i nie miała większego znaczenia. Wojna walutowa trwała więc nadal. Z tej zawieruchy wojennej wyłoniła się jednak waluta, która stała się swego rodzaju wzorcem dla innych walut – niemiecka marka. Przyczyn tego faktu było kilka. Niebagatelną rolę odgrywała tu siła niemieckiej gospodarki. Przy spekulacjach finansowych nie jest to jednak czynnik decydujący. Jak już wspomniałem, jest nim poziom inflacji. Tutaj musimy sobie trochę wyjaśnić specyfikę Niemiec. Przede wszystkim ich chorobliwy lęk przed inflacją. Jest to już właściwie nie tyle przypadek dla ekonomistów, ale dla psychiatrów! Lęk ten jest po części zrozumiały. W latach 1914 – 1923 szalała w Niemczech inflacja, która w końcowym swym okresie przerosła wszystko, co świat do tej pory widział. Aby nie dopuścić do powtórki z rozrywki, niemiecki bank centralny – Bundesbank, otrzymał w momencie swego założenia po drugiej wojnie światowej, jako główne zadanie, dbałość o stabilność waluty. Aby mu to zadanie ułatwić, jako jedyny bank centralny w ówczesnej Europie, był całkowicie niezależny od rządu. Był swoistym państwem w państwie. Ta kombinacja czynników spowodowała dużą popularność marki wśród spekulantów walutowych. Chcąc, czy nie chcąc, inne państwa i ich waluty, musiały się więc dostosować do warunków dyktowanych nie tyle przez Niemcy, ile przez ich Bundesbank. Miało to bardzo niemiłe konsekwencje dla obywateli. Gdy spojrzymy na wielkość bezrobocia w tym okresie, zobaczymy, że od początku lat 80. zaczęło ono gwałtownie wzrastać.
Sytuacja, gdy waluta jednego kraju zaczyna dominować i narzucać pozostałym krajom nie tylko politykę walutową, ale także gospodarczą i socjalną, stała się solą w oku pozostałych krajów Unii. Dodatkowym czynnikiem, który uruchomił proces tworzenia wspólnej waluty europejskiej, było zaplanowane na rok 1993 wprowadzenia tak zwanego „wspólnego rynku” – zniesienie wszystkich barier celnych i swobodny przepływ kapitału. Wielu ekonomistów zaczęło wskazywać na trudności, jakie mogą powstać, gdy zachowana zostanie dotychczasowa wielość walut i płynność ich kursów.

Za ojca wspólnej waluty europejskiej uważany jest powszechnie ówczesny prezydent Komisji Europejskiej – Jacques Delors. Był on motorem napędowym, powstałego w 1989 roku, raportu, który powszechnie nazywany jest jego imieniem. Raport ten, opracowany pod jego kierownictwem i przy współudziale wszystkich szefów europejskich banków centralnych, przewidywał trzystopniowy plan wprowadzenia wspólnej waluty, która byłaby jednym z elementów Unii Gospodarczej i Walutowej.
Historia sprawiła jednak figla i postawiła wszystkie plany na głowie. W ZSRR doszedł do władzy Gorbaczow, który zdawał sobie sprawę z kosztów, jakie powoduje wyścig zbrojeń. Nie miał złudzeń, że ZSRR nie jest w stanie tego wyścigu wygrać. Poza tym, był też świadom faktu, że świat uległ zmianie; utrzymanie zbudowanego przez Stalina imperium, przestało mieć sens i dalsza, de facto okupacja krajów Europy wschodniej, powoduje jedynie ogromne koszty. Ku powszechnemu zaskoczeniu wysunął propozycję zjednoczenia Niemiec. Praktycznie nikt nie był na coś takiego przygotowany. Rząd Niemiec, bojąc się, że „twardogłowym” na Kremlu przestanie się podobać polityka Gorbaczowa i odsuną go od władzy, naciskał na pośpiech. Z drugiej jednak strony, Niemcy nie były krajem w pełni suwerennym. Nadal były pod „nadzorem” aliantów i nie mogły same decydować o swoim zjednoczeniu – wymagało ono ich zgody. Gotowe więc były do daleko idących ustępstw. Jednym z nich było poświęcenie niemieckiej marki, która zdążyła już urosnąć do rangi narodowej świętości, na ołtarzu zjednoczenia Niemiec. Miało to złagodzić strach sąsiadów przed gwałtownie rosnącą potęgą Niemiec i być dowodem na to, że Niemcom przyświeca idea europejskich Niemiec, a nie niemieckiej Europy. Między innymi za tę właśnie cenę, po spotkaniu przywódców Francji i Niemiec w kwietniu 1990 roku, Francja wyraziła zgodę na zjednoczenie Niemiec.

Wszystko to rozegrało się bez udziału jednego gracza: Bundesbanku. Jego kierownictwo zdawało sobie cały czas sprawę z tego, że wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty, razem z nowym, europejskim bankiem centralnym, oznacza dla nich praktycznie pozbawienie władzy. Bundesbank byłby głównym przegranym tego procesu. W momencie podpisywania Raportu Delorsa nie wnosili żadnych zastrzeżeń, gdyż sądzili, że proces ten potrwa jeszcze wiele lat i wiele jeszcze może się zmienić. Nagle wszystko uległo przyspieszeniu i sytuacja zaczynała wymykać się z pod kontroli. Wszystkie ostrzeżenia Bundesbanku politycy puszczali mimo uszu. W tej sytuacji kierownictwo Bundesbanku zdecydowało się zmienić strategię. Zorientowali się, że nie są już w stanie zatrzymać tego rozpędzonego pojazdu, więc zamiast za hamulec, zdecydowali się chwycić wraz z innymi za kierownicę. Dawało to dwie korzyści: możliwość pokierowania w najbardziej korzystnym dla siebie kierunku, poza tym, co tu dużo mówić, rola kierowniczego ma dużo większy prestiż niż rola hamulcowego.
Równocześnie ciągle jeszcze próbowali w miarę możliwości spowolnić ten proces. Jednym ze sposobów było wysunięcie żądań, które w opinii Bundesbanku, byłyby nie do przyjęcia dla pozostałych państw:

– nowy Europejski Bank Centralny musiałby być instytucją niezależną od rządów. To samo dotyczyło banków poszczególnych krajów.

– zarówno Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw nie miałyby prawa bezpośredniego udzielania kredytów rządom.

Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw, byłyby zatem kopią Bundesbanku.
Inną kłodą, rzucona pod nogi procesu powstawania nowej waluty były kryteria, jakie musiałyby wypełnić państwa, pragnące ją wprowadzić.

– 1,5 pkt. procentowego inflacji w porównaniu do trzech państw Unii Europejskiej o najbardziej stabilnym poziomie cen

– 3-procentowy roczny deficyt budżetowy

– maksymalnie 60-procentowe zadłużenie

– stabilny kurs walutowy

– stopa procentowa nie wyższa niż 2 pkt. procentowe w stosunku do trzech państw członkowskich o najbardziej stabilnym poziomie cen

I tu Bundesbank przelicytował się! Wszystkie te kryteria zostały przyjęte i stały się sławetnymi Kryteriami konwergencji, będącymi częścią Traktatu z Maastricht.

Oczywiście kryteria te, gwałtownie uszczupliły budżetowe pole manewru rządów europejskich. Należy zatem zadać sobie pytanie, czemu przełknęły one tę żabę? Nigdzie nie znalazłem wyjaśnienia tej zagadki. Można było spokojnie zignorować głos Bundesbanku. Rząd niemiecki na pewno szybko zrezygnowałby z popierania propozycji swoich bankierów. Zjednoczenie państwa miało dużo większą wartość! Przypuszczać można, że żadna cena za skończenie dominacji niemieckiej marki nie była zbyt wysoka. A może sądzono, że przejmując struktury Bundesbanku pobije się Niemców ich własną bronią? Jest to w każdym razie jeszcze jeden dowód na to, jak nieprzejrzyście podejmowane są wszelkie decyzje w Unii!
Można wyobrazić sobie wściekłość kierownictwa Bundesbanku, gdy dotarła do nich ta wiadomość! Nie wiem czy walili głowami o ściany, czy wbijali zęby w blaty biurek. Na pewno, jak wszyscy przełożeni, wyżyli się na podwładnych.
A potem wyładowali swoją złość na walutach Europy! 20 grudnia 1991, w „prezencie gwiazdkowym”, rozpoczęli nową wojnę walutową! Jeszcze dobrze nie wysechł atrament na umowie z Maastricht, gdy Bundesbank podwyższył stopę procentową do 8% (źródło1, źródło2, źródło3)
Nie było żadnych podstaw natury ekonomicznej dla tej decyzji. Wręcz przeciwnie! Dla gospodarki byłej NRD była praktycznie gwoździem do trumny! Tak na marginesie, wyrokiem śmierci dla niej była wymiana marki wschodniej na zachodnią w stosunku 1:1. Niemcy stały się magnesem dla kapitału spekulacyjnego. Aby chociaż trochę powstrzymać ten trend, wszystkie banki centralne Europy także podniosły swoje oprocentowanie. Było jednak wiadome, że ich gospodarki nie są w stanie na dłuższą metę wytrzymać tego obciążenia. Gwałtownie narastało bezrobocie i zadłużenie państw. Ich gospodarki, jedna po drugiej, wpadały w recesję. Niemcy stały się obiektem nienawiści całej Europy (źródło1, źródło2).
Pierwszym krajem, który miał dość tej zabawy, była Dania. 2 czerwca 1982 roku powiedziała „nie” dla unii walutowej. Wiadomo było, że inne kraje także nie wytrzymają długo nacisku niemieckiej marki. Chcąc to przyspieszyć, 17 lipca Bundesbank postanowił „dokręcić śrubę” i podwyższył oprocentowanie do 8,75%! Mechanizm Kursów Walutowych stał się prawdziwym eldorado dla spekulantów. Pierwszym krajem, który nie wytrzymał ich ataku była Finlandia, drugim Włochy.

Inną metodą Bundesbanku były „celowe niedyskrecje”. Najbardziej znaną jest wywiad ówczesnego prezesa Bundesbanku – Helmuta Schlesingera dla Wall Street Journal. Dał w nim wyraźny sygnał dla spekulantów do ataku na brytyjskiego funta. George Soros wziął kredyt na 10 miliardów funtów i wymienił je na marki. Taka masa funtów rzucona nagle na rynek, dała sygnał do ataku na niego. Na nic nie zdały się interwencje Bank of England. 16 września Anglia dała za wygraną, zdewaluowała funta i opuściła Mechanizm Kursów Walutowych. Soros wymienił marki z powrotem na funty, spłacił kredyt i zarobił miliard funtów na różnicy kursów. Już nic nie mogło zatrzymać lawiny. MKW opuściły po kolei Włochy, Hiszpania, Portugalia, Norwegia i Irlandia.
W lipcu 1993 rozgorzała „bitwa” o francuskiego franka. Pod koniec tego miesiąca Francja zmuszona była rzucić na rynek prawie całe swoje rezerwy dewizowe dla utrzymania kursu swojej waluty.

Europejski Mechanizm Kursów Walutowych praktycznie przestał istnieć 2 sierpnia 1993. Dopuszczalne wahania kursów rozszerzono z 2,25% do 15%. Jedynie Niemcy i Holandia utrzymały dawny poziom wahań – w oparciu o bilateralne umowy.
Pod wpływem zmasowanych nacisków, Bundesbank zmuszony został wreszcie do obniżki oprocentowania i wzięcia udziału w rokowaniach do wprowadzenia unii walutowej.

Ale gospodarki europejskie leżały w gruzach. Politykę Bundesbanku najboleśniej odczuli mieszkańcy byłej NRD. Bezrobocie wynosiło tam oficjalnie 25%. Faktycznie było ono dużo wyższe. Wielu bezrobotnych „ukryto” na masowo organizowanych szkoleniach i kursach zawodowych. Stworzono także wiele fikcyjnych, przejściowych miejsc pracy. Niewiele lepiej było w innych krajach.
Państwa Europy rozpoczęły teraz proces rozkręcania koniunktury i odbudowy zrujnowanych gospodarek. Kryteria z Maastricht są kryteriami natury monetarnej. Posunięcia fiskalne ich nie dotyczą. Aby uzyskać środki na wydatki mające nakręcić koniunkturę i równocześnie zachować 3,5-procentowy deficyt budżetowy, w 1999 roku wiele krajów europejskich podniosło podatki dla najlepiej zarabiających. Dylemat: inflacja albo bezrobocie zdecydowano się więc rozstrzygnąć na korzyść bezrobocia. Z sukcesem! Okres od roku 1999 do 2007 był okresem stałego wzrostu gospodarczego i niskiego bezrobocia. Wbrew obawom nie było także wysokiej inflacji.

Inaczej było w Niemczech! Za cel postawiono tam nie wzrost, ale redukcję wydatków budżetowych. Drastycznie ograniczono świadczenia socjalne. Równocześnie jednak praktycznie zlikwidowano podatki od dużych majątków i od działalności gospodarczej. Ograniczono rolę związków zawodowych i zmieniono prawo pracy, umożliwiając pracodawcom łatwiejsze zwalnianie pracowników. Równocześnie stworzono nowe możliwości zatrudnienia – oczywiście z niższymi płacami oraz bez, lub z ograniczonymi świadczeniami socjalnymi i emerytalnymi. Efektem było gwałtowne zubożenie społeczeństwa i spadek jego siły nabywczej. Pociągnęło to za sobą katastrofę w handlu, spadek dochodów państwa z podatku obrotowego, coraz większe bezrobocie i oczywiście coraz większy deficyt budżetowy. Aby temu zaradzić, podniesiono więc podatek obrotowy i rozpoczęto wyprzedaż wszystkiego, co jeszcze było własnością państwa. Nie zaniedbano także (w końcu to ojczyzna Goebbelsa!) zmasowanej akcji ogłupiania społeczeństwa. Politykę pozostałych państw europejskich przedstawiano w niej jako prostą drogę do katastrofy.

I ta katastrofa faktycznie nadeszła.

Ale to jest już temat na następny odcinek.