Klej czy dynamit – część 1

Co jakiś czas ożywa u nas dyskusja na temat tego, czy Polska powinna przystąpić do strefy Euro. Jak do tej pory nie spotkałem się jednak z całościową analizą tego problemu, która rozważałaby wszystkie za i przeciw. O ile argumenty „za” są zwykle rzeczowe i konkretne (co nie zawsze oznacza prawdziwe!), to argumenty na „nie”, są zwykle natury bardziej emocjonalnej i dotyczą głównie podwyżek cen, jakich doświadczyli konsumenci w krajach, które Euro wprowadziły.

Spróbujmy zatem zastanowić się spokojnie nad tym tak ważnym dla kraju problemem. Nie da się tego zrobić, jeśli na początku nie przyjrzymy się bliżej instytucji, jaką jest sama Unia Europejska i jej wspólna waluta – Euro. Nasz stosunek do Unii Europejskiej jest ambiwalentny, a nawet trochę schizofreniczny. Z jednej strony postrzegamy ją jako dobrodziejstwo. Przede wszystkim ze względów finansowych. Co roku wpływają do kraju spore pieniądze, dzięki którym – co tu ukrywać – wszystkim żyje się lepiej. Trzeba sobie jasno i uczciwie powiedzieć, że z samych tylko pieniędzy polskich podatników, nie dałoby się sfinansować wszystkiego tego, co zbudowano w naszym kraju od momentu wstąpienia do Unii. Na pewno mniej pieniędzy wpadłoby także do kieszeni skorumpowanych polityków i urzędników oraz wszelakiej maści kombinatorów, cwaniaczków i oszustów. Tematem na osobną dyskusję jest pytanie, czy większość tych pieniędzy wydano rozsądnie i czy przyczyniły się one do takiego rozwoju kraju, że po wygaśnięciu okresu wsparcia finansowego będzie możliwe utrzymanie obecnego poziomu życia. Częściowo odpowiemy sobie później na to pytanie.
Z drugiej jednak strony zdajemy sobie sprawę z tego, że tych pieniędzy nie otrzymujemy za darmo. Wprawdzie nie są to kredyty, które musielibyśmy kiedyś spłacać, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że nikt nie daje pieniędzy za darmo. W jakiś sposób musi się to dającym opłacać.
Z jednej strony dumni jesteśmy z tego, że oficjalnie jesteśmy Europejczykami, z drugiej czujemy się Europejczykami drugiej kategorii.
Z jednej strony zdajemy sobie sprawę z naszych opóźnień, na przykład w systemach prawnych. Wiemy, że dzięki Unii nasz system prawny zmienił się trochę na lepsze. Z drugiej strony boimy się, że Unia może wymusić na nas przyjęcie przepisów, którym jesteśmy przeciwni – na przykład o małżeństwach tej samej płci.
Przykłady można mnożyć. Nie lepiej jest jednak w innych krajach Unii. Wszyscy jej obywatele nie mają o tej organizacji jednego zdania. Z jednej strony są zadowoleni, z innej nie. Na pewno wszyscy są zadowoleni, bo to głównie dzięki Unii, Europa (a przynajmniej jej duża część) żyje od wielu lat w pokoju i, jak na razie, względnym (ale nie powszechnym) dobrobycie. Z drugiej strony Unia postrzegana jest jako całkowicie nieprzejrzysty, biurokratyczny moloch, rządzący się swoimi prawami i coraz bezwzględniej mieszający się do polityki poszczególnych państw członkowskich.

Aby lepiej zrozumieć istotę tych sprzeczności musimy poznać genezę powstania Unii Europejskiej i historię jej rozwoju. Większość z nas uważa, że Unia jest wspólnotą państw, a co za tym idzie narodów europejskich. Tak zresztą próbują nam ją przedstawić politycy, dziennikarze oraz unijni urzędnicy. Tak zresztą może się to na pierwszy rzut oka wydawać. Ale jest to wierutne kłamstwo! To nie wola narodów i społeczeństw Europy była przyczyną powstania tego tworu. Unia powstała jako wspólnota gospodarek państw założycielskich – Belgii, Francji, Holandii, Luksemburga, Niemiec i Włoch. Początkowo obejmowała wyłącznie przemysł ciężki tych krajów. Chodziło bowiem o to, aby żaden z tych krajów nie mógł zbroić się na własną rękę i stać się zagrożeniem dla swoich sąsiadów. Później unię tę rozszerzono na całe gospodarki. Motorem napędowym powstawania Unii nie była zatem wola społeczeństw, ale wola polityków, a przede wszystkim wola kapitału europejskiego i międzynarodowego. Dlatego struktura i forma zarządzania Unią od samego początku nie miała nic wspólnego z regułami demokracji. I tak jest do dziś! Społeczeństwo, lub społeczeństwa Europy nie są suwerenem Unii Europejskiej! Na ile są one suwerenami we własnych krajach, to już osobny temat. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny – Bundesverfassungsgericht wyraźnie dawał temu wyraz w wielu swoich wyrokach. Unia powstała nie z woli i dla dobra narodów Europy, ale z woli i dla dobra kapitału i gospodarki europejskiej. Dokładnie widać to w wydanym niedawno „Raporcie pięciu prezydentów”. Poniższy jego fragment mówi to wyraźnie:
In the end, a competitive economy is one in which institutions and policies allow productive firms to thrive. In turn, the development of these firms supports the expansion of employment, investment and trade.” – w końcu, konkurencyjna gospodarka to taka, której instytucje i zasady działania umożliwiają wzrost firm. W rezultacie rozwój tych firm wspiera wzrost zatrudnienia, inwestycji i handlu (tłumaczenie moje).
Milcząco zakłada się więc, że dobro kapitału jest tożsame z dobrem wszystkich mieszkańców Europy. Że wcale nie musi tak być, wskazuje właśnie wspomniany powyżej raport. Przewiduje on właściwie nic innego, jak dalsze ograniczenie roli Parlamentu Europejskiego (jedynej, mniej lub bardziej demokratycznie, wybieranej instytucji w Unii!) i sprowadzenie go do roli instytucji doradczej bez wyraźnie określonych kompetencji. Przewiduje się także stworzenie w każdym kraju tzw. Competitiveness Authorities – komisji konkurencyjności. Zadaniem ich ma być głównie kontrola nad płacami. Komisje te także nie będą wybierane demokratycznie i od razu można powiedzieć, że dążyć one będą nie do wzrostu, ale do spadku płac. Tak właśnie jest pojmowane dobro społeczeństw Europy!

W momencie powstawania Unii, Europa była także „na garnuszku” USA, które wspomagały ją gospodarczo (plan Marshalla) i militarnie. Miały więc one także coś do powiedzenia. Jedno z państw-założycieli – Niemcy, nie tylko nie było państwem suwerennym, ale także podzielonym. To wszystko także miało swoje znaczenie.
Świat był podzielony na dwa wrogie sobie obozy. ZSRR trzymało w garści gospodarki podległych sobie krajów. Należało więc zjednoczyć się i w ten sposób stworzyć przeciwwagę. Było więc faktycznie wiele powodów do jednoczenia się Europy.
W miarę upływu czasu, uległa także zmianom struktura oraz sposoby działania Unii. Zadbano o stworzenie przynajmniej pewnych pozorów demokracji. Najbardziej widocznym przykładem jest tu Parlament Europejski. Chociaż istnieje on od początku Unii, jednak bezpośrednie wybory do niego wprowadzono dopiero w roku 1979. Jego rola nie jest jednak porównywalna do roli każdego parlamentu w mniej lub bardziej demokratycznym kraju. Nie jest instytucją nadrzędną wobec wszystkich innych instytucji! Utworzono go jedynie dla stworzenia pozorów demokracji.

Proces podejmowania decyzji w Unii także nie jest jednoznacznie określony i jest wynikiem długotrwałych i niejasnych przepychanek wielorakiej natury.
Kompletnie niejasne i niemające nic wspólnego z demokracją, są także mechanizmy powoływania na kluczowe stanowiska w Unii. Osobom nieco starszym, pamiętającym okres komunizmu, przypominać to będzie na pewno kierownicze struktury w partiach komunistycznych. Tam także nikt naprawdę nie wiedział według jakich kryteriów je wybierano. Może dlatego i tu i tam istnieje stanowisko komisarza, wprawdzie nie ludowego – jak w komunizmie, ale unijnego!

Wszystkie te czynniki nie były więc optymalne dla powstania wspólnej waluty europejskiej. Proces jej powstawania obfituje także w całą masę niejasności i zagadek, które są źródłem dla całej masy teorii, w tym oczywiście także teorii spiskowych!

Podstawowa przyczyna powstania wspólnej europejskiej waluty była właściwie identyczna z przyczyną powstania samej Unii – uniknięcie wojny w Europie. Wojny walutowej. Po załamaniu się systemu z Bretton Woods i odejściu od systemu stałych kursów walutowych nastąpił okres wzmożonej konkurencji między walutami. Ich kursy ustalane były teraz przez „rynek”, więc poszczególne waluty musiały dostosować się do jego kryteriów atrakcyjności. Głównym kryterium jest niska inflacja. To kryterium kłóci się jednak z proponowaną przez Keynesa aktywną rolą państwa, która przewiduje stymulowanie wewnętrznej koniunktury poprzez inwestycje państwowe. Celem tych inwestycji ma być nakłonienie obywateli do zwiększonej konsumpcji, poprzez zwiększenie ilości pieniędzy w ich kieszeniach. Pieniędzy zarobionych na przykład przy budowie lub modernizacji infrastruktury kraju. Takie działanie prowadzi jednak w prostej linii do wzrostu inflacji, czyli obniżenia atrakcyjności waluty. Rynki nagradzały więc państwa, które podwyższały stopy procentowe aby spowodować podrożenie kredytów, a przez to zmniejszyć ilość pieniędzy w obiegu. Bardzo mile były widziane także działania natury fiskalnej – podwyżki podatków dla mniej zarabiających oraz wszelakiego rodzaju cięcia socjalne. Inwestorzy omijali szerokim łukiem państwa niestosujące się do tych kryteriów.
Przywódcy krajów europejskich postanowili złagodzić konkurencję między walutami swoich państw i w 1979 roku została wprowadzona europejska jednostka rozliczeniowa – ECU (European Currency Unit). Pełniła ona podobną rolę, jaką w systemie z Bretton Woods pełnił dolar – waluty, wobec której ustalano kursy innych walut. W przeciwieństwie do dolara, nie była ona jednak realnie istniejącą walutą. Nie uzyskała ona także pełnej akceptacji i nie miała większego znaczenia. Wojna walutowa trwała więc nadal. Z tej zawieruchy wojennej wyłoniła się jednak waluta, która stała się swego rodzaju wzorcem dla innych walut – niemiecka marka. Przyczyn tego faktu było kilka. Niebagatelną rolę odgrywała tu siła niemieckiej gospodarki. Przy spekulacjach finansowych nie jest to jednak czynnik decydujący. Jak już wspomniałem, jest nim poziom inflacji. Tutaj musimy sobie trochę wyjaśnić specyfikę Niemiec. Przede wszystkim ich chorobliwy lęk przed inflacją. Jest to już właściwie nie tyle przypadek dla ekonomistów, ale dla psychiatrów! Lęk ten jest po części zrozumiały. W latach 1914 – 1923 szalała w Niemczech inflacja, która w końcowym swym okresie przerosła wszystko, co świat do tej pory widział. Aby nie dopuścić do powtórki z rozrywki, niemiecki bank centralny – Bundesbank, otrzymał w momencie swego założenia po drugiej wojnie światowej, jako główne zadanie, dbałość o stabilność waluty. Aby mu to zadanie ułatwić, jako jedyny bank centralny w ówczesnej Europie, był całkowicie niezależny od rządu. Był swoistym państwem w państwie. Ta kombinacja czynników spowodowała dużą popularność marki wśród spekulantów walutowych. Chcąc, czy nie chcąc, inne państwa i ich waluty, musiały się więc dostosować do warunków dyktowanych nie tyle przez Niemcy, ile przez ich Bundesbank. Miało to bardzo niemiłe konsekwencje dla obywateli. Gdy spojrzymy na wielkość bezrobocia w tym okresie, zobaczymy, że od początku lat 80. zaczęło ono gwałtownie wzrastać.
Sytuacja, gdy waluta jednego kraju zaczyna dominować i narzucać pozostałym krajom nie tylko politykę walutową, ale także gospodarczą i socjalną, stała się solą w oku pozostałych krajów Unii. Dodatkowym czynnikiem, który uruchomił proces tworzenia wspólnej waluty europejskiej, było zaplanowane na rok 1993 wprowadzenia tak zwanego „wspólnego rynku” – zniesienie wszystkich barier celnych i swobodny przepływ kapitału. Wielu ekonomistów zaczęło wskazywać na trudności, jakie mogą powstać, gdy zachowana zostanie dotychczasowa wielość walut i płynność ich kursów.

Za ojca wspólnej waluty europejskiej uważany jest powszechnie ówczesny prezydent Komisji Europejskiej – Jacques Delors. Był on motorem napędowym, powstałego w 1989 roku, raportu, który powszechnie nazywany jest jego imieniem. Raport ten, opracowany pod jego kierownictwem i przy współudziale wszystkich szefów europejskich banków centralnych, przewidywał trzystopniowy plan wprowadzenia wspólnej waluty, która byłaby jednym z elementów Unii Gospodarczej i Walutowej.
Historia sprawiła jednak figla i postawiła wszystkie plany na głowie. W ZSRR doszedł do władzy Gorbaczow, który zdawał sobie sprawę z kosztów, jakie powoduje wyścig zbrojeń. Nie miał złudzeń, że ZSRR nie jest w stanie tego wyścigu wygrać. Poza tym, był też świadom faktu, że świat uległ zmianie; utrzymanie zbudowanego przez Stalina imperium, przestało mieć sens i dalsza, de facto okupacja krajów Europy wschodniej, powoduje jedynie ogromne koszty. Ku powszechnemu zaskoczeniu wysunął propozycję zjednoczenia Niemiec. Praktycznie nikt nie był na coś takiego przygotowany. Rząd Niemiec, bojąc się, że „twardogłowym” na Kremlu przestanie się podobać polityka Gorbaczowa i odsuną go od władzy, naciskał na pośpiech. Z drugiej jednak strony, Niemcy nie były krajem w pełni suwerennym. Nadal były pod „nadzorem” aliantów i nie mogły same decydować o swoim zjednoczeniu – wymagało ono ich zgody. Gotowe więc były do daleko idących ustępstw. Jednym z nich było poświęcenie niemieckiej marki, która zdążyła już urosnąć do rangi narodowej świętości, na ołtarzu zjednoczenia Niemiec. Miało to złagodzić strach sąsiadów przed gwałtownie rosnącą potęgą Niemiec i być dowodem na to, że Niemcom przyświeca idea europejskich Niemiec, a nie niemieckiej Europy. Między innymi za tę właśnie cenę, po spotkaniu przywódców Francji i Niemiec w kwietniu 1990 roku, Francja wyraziła zgodę na zjednoczenie Niemiec.

Wszystko to rozegrało się bez udziału jednego gracza: Bundesbanku. Jego kierownictwo zdawało sobie cały czas sprawę z tego, że wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty, razem z nowym, europejskim bankiem centralnym, oznacza dla nich praktycznie pozbawienie władzy. Bundesbank byłby głównym przegranym tego procesu. W momencie podpisywania Raportu Delorsa nie wnosili żadnych zastrzeżeń, gdyż sądzili, że proces ten potrwa jeszcze wiele lat i wiele jeszcze może się zmienić. Nagle wszystko uległo przyspieszeniu i sytuacja zaczynała wymykać się z pod kontroli. Wszystkie ostrzeżenia Bundesbanku politycy puszczali mimo uszu. W tej sytuacji kierownictwo Bundesbanku zdecydowało się zmienić strategię. Zorientowali się, że nie są już w stanie zatrzymać tego rozpędzonego pojazdu, więc zamiast za hamulec, zdecydowali się chwycić wraz z innymi za kierownicę. Dawało to dwie korzyści: możliwość pokierowania w najbardziej korzystnym dla siebie kierunku, poza tym, co tu dużo mówić, rola kierowniczego ma dużo większy prestiż niż rola hamulcowego.
Równocześnie ciągle jeszcze próbowali w miarę możliwości spowolnić ten proces. Jednym ze sposobów było wysunięcie żądań, które w opinii Bundesbanku, byłyby nie do przyjęcia dla pozostałych państw:

– nowy Europejski Bank Centralny musiałby być instytucją niezależną od rządów. To samo dotyczyło banków poszczególnych krajów.

– zarówno Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw nie miałyby prawa bezpośredniego udzielania kredytów rządom.

Europejski Bank Centralny, jak i banki centralne poszczególnych państw, byłyby zatem kopią Bundesbanku.
Inną kłodą, rzucona pod nogi procesu powstawania nowej waluty były kryteria, jakie musiałyby wypełnić państwa, pragnące ją wprowadzić.

– 1,5 pkt. procentowego inflacji w porównaniu do trzech państw Unii Europejskiej o najbardziej stabilnym poziomie cen

– 3-procentowy roczny deficyt budżetowy

– maksymalnie 60-procentowe zadłużenie

– stabilny kurs walutowy

– stopa procentowa nie wyższa niż 2 pkt. procentowe w stosunku do trzech państw członkowskich o najbardziej stabilnym poziomie cen

I tu Bundesbank przelicytował się! Wszystkie te kryteria zostały przyjęte i stały się sławetnymi Kryteriami konwergencji, będącymi częścią Traktatu z Maastricht.

Oczywiście kryteria te, gwałtownie uszczupliły budżetowe pole manewru rządów europejskich. Należy zatem zadać sobie pytanie, czemu przełknęły one tę żabę? Nigdzie nie znalazłem wyjaśnienia tej zagadki. Można było spokojnie zignorować głos Bundesbanku. Rząd niemiecki na pewno szybko zrezygnowałby z popierania propozycji swoich bankierów. Zjednoczenie państwa miało dużo większą wartość! Przypuszczać można, że żadna cena za skończenie dominacji niemieckiej marki nie była zbyt wysoka. A może sądzono, że przejmując struktury Bundesbanku pobije się Niemców ich własną bronią? Jest to w każdym razie jeszcze jeden dowód na to, jak nieprzejrzyście podejmowane są wszelkie decyzje w Unii!
Można wyobrazić sobie wściekłość kierownictwa Bundesbanku, gdy dotarła do nich ta wiadomość! Nie wiem czy walili głowami o ściany, czy wbijali zęby w blaty biurek. Na pewno, jak wszyscy przełożeni, wyżyli się na podwładnych.
A potem wyładowali swoją złość na walutach Europy! 20 grudnia 1991, w „prezencie gwiazdkowym”, rozpoczęli nową wojnę walutową! Jeszcze dobrze nie wysechł atrament na umowie z Maastricht, gdy Bundesbank podwyższył stopę procentową do 8% (źródło1, źródło2, źródło3)
Nie było żadnych podstaw natury ekonomicznej dla tej decyzji. Wręcz przeciwnie! Dla gospodarki byłej NRD była praktycznie gwoździem do trumny! Tak na marginesie, wyrokiem śmierci dla niej była wymiana marki wschodniej na zachodnią w stosunku 1:1. Niemcy stały się magnesem dla kapitału spekulacyjnego. Aby chociaż trochę powstrzymać ten trend, wszystkie banki centralne Europy także podniosły swoje oprocentowanie. Było jednak wiadome, że ich gospodarki nie są w stanie na dłuższą metę wytrzymać tego obciążenia. Gwałtownie narastało bezrobocie i zadłużenie państw. Ich gospodarki, jedna po drugiej, wpadały w recesję. Niemcy stały się obiektem nienawiści całej Europy (źródło1, źródło2).
Pierwszym krajem, który miał dość tej zabawy, była Dania. 2 czerwca 1982 roku powiedziała „nie” dla unii walutowej. Wiadomo było, że inne kraje także nie wytrzymają długo nacisku niemieckiej marki. Chcąc to przyspieszyć, 17 lipca Bundesbank postanowił „dokręcić śrubę” i podwyższył oprocentowanie do 8,75%! Mechanizm Kursów Walutowych stał się prawdziwym eldorado dla spekulantów. Pierwszym krajem, który nie wytrzymał ich ataku była Finlandia, drugim Włochy.

Inną metodą Bundesbanku były „celowe niedyskrecje”. Najbardziej znaną jest wywiad ówczesnego prezesa Bundesbanku – Helmuta Schlesingera dla Wall Street Journal. Dał w nim wyraźny sygnał dla spekulantów do ataku na brytyjskiego funta. George Soros wziął kredyt na 10 miliardów funtów i wymienił je na marki. Taka masa funtów rzucona nagle na rynek, dała sygnał do ataku na niego. Na nic nie zdały się interwencje Bank of England. 16 września Anglia dała za wygraną, zdewaluowała funta i opuściła Mechanizm Kursów Walutowych. Soros wymienił marki z powrotem na funty, spłacił kredyt i zarobił miliard funtów na różnicy kursów. Już nic nie mogło zatrzymać lawiny. MKW opuściły po kolei Włochy, Hiszpania, Portugalia, Norwegia i Irlandia.
W lipcu 1993 rozgorzała „bitwa” o francuskiego franka. Pod koniec tego miesiąca Francja zmuszona była rzucić na rynek prawie całe swoje rezerwy dewizowe dla utrzymania kursu swojej waluty.

Europejski Mechanizm Kursów Walutowych praktycznie przestał istnieć 2 sierpnia 1993. Dopuszczalne wahania kursów rozszerzono z 2,25% do 15%. Jedynie Niemcy i Holandia utrzymały dawny poziom wahań – w oparciu o bilateralne umowy.
Pod wpływem zmasowanych nacisków, Bundesbank zmuszony został wreszcie do obniżki oprocentowania i wzięcia udziału w rokowaniach do wprowadzenia unii walutowej.

Ale gospodarki europejskie leżały w gruzach. Politykę Bundesbanku najboleśniej odczuli mieszkańcy byłej NRD. Bezrobocie wynosiło tam oficjalnie 25%. Faktycznie było ono dużo wyższe. Wielu bezrobotnych „ukryto” na masowo organizowanych szkoleniach i kursach zawodowych. Stworzono także wiele fikcyjnych, przejściowych miejsc pracy. Niewiele lepiej było w innych krajach.
Państwa Europy rozpoczęły teraz proces rozkręcania koniunktury i odbudowy zrujnowanych gospodarek. Kryteria z Maastricht są kryteriami natury monetarnej. Posunięcia fiskalne ich nie dotyczą. Aby uzyskać środki na wydatki mające nakręcić koniunkturę i równocześnie zachować 3,5-procentowy deficyt budżetowy, w 1999 roku wiele krajów europejskich podniosło podatki dla najlepiej zarabiających. Dylemat: inflacja albo bezrobocie zdecydowano się więc rozstrzygnąć na korzyść bezrobocia. Z sukcesem! Okres od roku 1999 do 2007 był okresem stałego wzrostu gospodarczego i niskiego bezrobocia. Wbrew obawom nie było także wysokiej inflacji.

Inaczej było w Niemczech! Za cel postawiono tam nie wzrost, ale redukcję wydatków budżetowych. Drastycznie ograniczono świadczenia socjalne. Równocześnie jednak praktycznie zlikwidowano podatki od dużych majątków i od działalności gospodarczej. Ograniczono rolę związków zawodowych i zmieniono prawo pracy, umożliwiając pracodawcom łatwiejsze zwalnianie pracowników. Równocześnie stworzono nowe możliwości zatrudnienia – oczywiście z niższymi płacami oraz bez, lub z ograniczonymi świadczeniami socjalnymi i emerytalnymi. Efektem było gwałtowne zubożenie społeczeństwa i spadek jego siły nabywczej. Pociągnęło to za sobą katastrofę w handlu, spadek dochodów państwa z podatku obrotowego, coraz większe bezrobocie i oczywiście coraz większy deficyt budżetowy. Aby temu zaradzić, podniesiono więc podatek obrotowy i rozpoczęto wyprzedaż wszystkiego, co jeszcze było własnością państwa. Nie zaniedbano także (w końcu to ojczyzna Goebbelsa!) zmasowanej akcji ogłupiania społeczeństwa. Politykę pozostałych państw europejskich przedstawiano w niej jako prostą drogę do katastrofy.

I ta katastrofa faktycznie nadeszła.

Ale to jest już temat na następny odcinek.